-TEKSTY ZEBRANE-
KRYSTYNA JACKOWSKA
NIEZALEŻNA.
Czyli - Ziwiedzajcie ZiemiÄ™ NowosÄ…deckÄ…!
Niezależna, wolna i szalona sierpniowa lwica z PGR-u. To do niej należał las i jezioro, to do niej należał sad z pysznymi wiśniami i ogród pełen czerwono kwitnących piwonii, to do niej należało wszystko, co piękne na mazurskim, niezupełnie jeszcze zniszczonym olbrzymim kawałku ziemi, zamienionej na Państwowe Gospodarstwo Rolne, nad którym władzę sprawował jej własny ojciec.
Dom pełen był muzyki: fortepian i sopran koloraturowy matki szczelnie wypełniały pozostałe, wolne godziny dnia. Była też duża biblioteka, w której mogła do woli grzebać. Szkoła też była. Wiejska. Była przyjemnością. Była zdolna, inteligentna i oczytana dziewczyna, nie miała tam nigdy kłopotów.
Pierwszy, drugi i trzeci chłopak też minęli bezboleśnie.
Z dużym hukiem rozleciało się jej pierwsze małżeństwo.
Aż wreszcie się zakochała!
Tak na prawdę, tak mocno, tak prawie że "na zawsze". I nagle jej niezależność się poddała i to w dodatku z radością. I nawet nie osłupiała, bo nie miała kiedy o tym pomyśleć. Osłupiała potem, kiedy to zaczarowanie zaczęło się psuć. Nie chciała, nie mogła w to uwierzyć. Jeszcze kochała i chciała własną miłością przekonać chłopca. Nie udało jej się. Jej pierwsza porażka, jej pierwszy dramat.
A więc skończyło się. Może teraz znowu robić to co chce. Pech w tym, że nic nie chce! Była zmęczona i odrętwiała. Uciekła aż do Berlina, gdzie za wszelką cenę chciała zakochać się w "nieziemsko pięknym" syrio-paryżaninie. Udało się na trzy miesiące. W między czasie "jej" chłopak postawił "śpiewający pomnik" na górze pod którą kiedyś się kochali.
Powrót.
Cześć, cześć,. Jak żyjesz, moje gratulacje.
I znowu czkawka.
Jednak nie zapomniała tych udanych wakacji pt. "Zwiedzajcie Ziemię Nowosądecką".. Jest piękna.
Dla niej była piękna, ale urodą miłości tam przeżywanej.
"...nikt na świecie nie będzie cię tak kochał..." - śpiewała jakaś radiowa diva.
Nie dalej jak rok temu w ramach czułości wyznawała to samo ukochanemu chłopcu.
- No i po co? Pomogło ci to w czymś? - zakpiła z siebie. Po jaką cholerę roztkliwiasz się i pleciesz o czułości w łóżku. On i tak na to nie czeka.
Właśnie. Na co on czekał?
- Bądź miła, bądź po prostu, bądź teraz i tak długo, jak długo będzie nam dobrze. - przypomniała sobie jego słowa.
- A chcesz długo? - zapytała wtedy.
- Oby jak najdłużej.
- A potem - nie mogła się powstrzymać.
- Nie psuj, zostaw, tak jest dobrze - usłyszała w odpowiedzi.
- Ale ja nie umiem tak na tymczasem, ja muszę wiedzieć coś do przodu i to optymistycznego, a nie nieuchronny koniec ładnej rzeczy - płakała już prawie.
Chłopiec milczał.
Mieszkali w dużej i po obejściach sądząc - bogatej wsi.
Co rano budził ich gwar przyjeżdżających autokarami wycieczek. Nocowali też czasem u gaździny, a oni przytuleni do siebie w ich małym mansardowym pokoiku, gdzie mieściły się tylko dwa łóżka, ich stłumione szepty i pies. Zaśmiewali się do łez z toczącej się na podwórku zabawy. Między stodołą a chlewikiem dwadzieścia osób zrobiło duże koło, tym razem byli to Ślązacy, i jak małe dzieci trzymając się za ręce maszerowali w rytm niewydarzonego akordeonu, odpowiadali na "dowcipne" pytania stojącego po środku wodzireja. A ten wyliczał wszystkie możliwe części damskiego lub męskiego korpusu, a więc:
- Cycuszki były? - wrzask: były!
- Pupka była? - i wrzask - nie było!
Po czym wszyscy znowu chodzili w koło śpiewając zgodnym chórem:
- Ojciec tańczy lumbago...
- Matka tańczy...
- Wszyscy tańczą...
Po czym zabawa trwała późno w noc, a oni pokładali się ze śmiechu usiłując wyobrazić sobie jak to matka i ojciec tańczą paralityczne lumbago. Czy nikt przy tym nie wyzionął ducha?!
A kiedy mieli już dosyć rozbawionych sąsiadów wychodzili w noc. Mroczną, wiejską noc. Jako dziecko jedynie, nigdy już potem nie chodziła tak dużo i z taką przyjemnością.
Na wzgórzu nad wsią odkryli czynną jeszcze cegielnię. Chłopiec się ucieszył bo może będzie mu pomocna przy robieniu pomnika. Błogosławił wtedy spóźniającą się komisję, która miała po wizji lokalnej, zatwierdzić jego wymarzony pomnik. Bała się, że w końcu przyjadą, że trzeba będzie pożegnać się z wędrówkami po bezdrożach nowosądeckich, kąpielami nocnymi w zimnej rzece, której nazwy nawet nie starała się zapamiętać. W końcu o wycieczkach do opuszczonych zamkowych ruin...
Los był łaskawy - nie przyjechali w ogóle.
Śpiewała z radości wtulona w chłopca. Przypomniały jej się nagle wszystkie pieśni patriotyczne i te rosyjskie, które mama w ramach zwalczania analfabetyzmu w kolejnym PGRze, uczyła młodzież.
Szczególnie utkwiła jej w pamięci jedna. Miała wtedy chyba dziesięć lat i nie rozumiała jej mądrych słów. Pieśń nazywała się "Kantata o Stalinie". O Stalinie wiedziała niewiele w każdym razie był Rosjaninem ale zupełnie nie wiedziała co to ta kantata. Bardzo jej się jednak podobała i nazwa i ta pieśń. Przypomniała jej się nagle w tej podhalańskie wsi. Chłopak znosił cierpliwie jej radosne śpiewy, ale kiedy po raz piętnasty zawodziła stalinowską kantatę, poprosił:
- Wymyśl wreszcie coś innego. Może Walentyna Twist się nada? - podsunął.
Były noce, w których zaskoczeni sobą i szczęśliwi zasypiali nad ranem.
- ty jesteś moim mężczyzną - szeptała wtedy.
- Skrzypeczku mój ty cudny - przygarniał ją do siebie.
Objęła go gwałtownie. Był szczupły i gibki mimo zbliżającej się czterdziestki. Kochała jego wiek i młodość jego ciała.
- Kochanie moje cudne, najdroższa moja - szeptał obejmując ją coraz mocniej.
- Boli i drapiesz - zaprotestowała czule. Och, mieć go, mieć go już zawsze, żeby nic się nie stało, żeby nic nie poplątać...
- Kochany mój, jedyny na świecie... Nie chcę bez ciebie, znalazłam cię i jest cudownie.
- Chrabąszczu mój, nie mów nic więcej.
I znowu noc była piękna. Kochali się prawie rozpaczliwie, jakby przewidując...
- Ja nie mogę już dłużej - powiedział po kilku miesiącach udręczony Chłopak.
- Przestań, jest dobrze.
- Nie, czy ty nie widzisz?! Nie, nie mogę ci dać nic więcej, nie mogę ci dać w ogóle nic i widzę, ze jest ci niedobrze, że na coś więcej czekasz.
- Nieprawda. Kocham cię i nic od ciebie nie chcę, poza tym, żebyś był. Muszę cię widzieć, muszę móc cię dotykać.
A jednak on miał rację. Chciała czegoś więcej, jakby to w ogóle było możliwe. Chłopak wyczuwał to intuicyjnie i nie mógł temu zaradzić. Musiała odejść, żeby nie psuć tego co najlepsze i to pewnie był już sygnał. Chciała dalej z miłością patrzeć u w oczy, a nie z zapleśniałą niechęcią, co łatwo mogło się zdarzyć, gdyby przekroczyli wyznaczoną barierę ich miłości. Będzie jeszcze dużo czkawek zanim wykreśli go zupełnie ze swojego życia.
Jej mały pokój, który powiększyła o oszkloną werandę, jest pełen słonecznego ciepła i wspomnień jeszcze stale świeżych. Wracają natrętnie, sprowokowane często idiotycznymi drobiazgami, które zaraz nabierają niebotycznego i wydumanego sensu. Wszędzie natrafia na coś mniej lub więcej związanego z Chłopcem. Dziś kilka zdjęć z ich ostatnich szczęśliwych wakacji, które na własny użytek nazwała "zwiedzajcie ziemię nowosądecką…" - w roli głównej stara pompa na środku rynku w Krościenku, w tle ona w słomkowym kapeluszu, kupionym w Szczawnicy, obok jego pies Togo - weres japoński, jak nazywał ten efekt psiej mieszanki Chłopiec.
Wczoraj staniol z pudełek po papierosach, który z nawyku odkładała do jego instalacji...
To sabotaż - mówił Chłopiec, kiedy chciała coś z tego wyrzucić - ja coś z tego zrobię - dodawał w formie żartu. - Zobaczysz będę wielki.
Ale to nie był już żart.
On na prawdę robił dzieła z wyrzuconych i zbieranych po śmietnikach dziecięcych zabawek, połamanych krzeseł i innych rupieci.
Odwiedzali nie tylko kościoły, nie tylko muzea i wystawy. Chłopiec ukochał sobie odpusty. One też je lubiła. Przypominały jej wczesne dzieciństwo, kiedy to bryczką jechali rodzinnie na świąteczny odpust do jakiejś mazurskiej okolicznej wsi.
Wyszukiwali więc po tej nowosądeckiej ziemi odpustów. Krościenko, Szczawnica, Limanowa i jeszcze jakieś wiejskie, najbardziej ulubione, bo tam dopiero było w czym wybierać! Wreszcie sam Nowy Sącz, rodzinne miasto chłopca.
- Pokażę ci "drogę krzyżową", którą kiedyś tu zrobiłem. Jest w kościele. Wcześniej zajmował się ceramiką i ta "droga" była na ceramicznych paterach. Była piękna, albo to może jej się tak zdawało, bo przecież wtedy wszystko co on robił było wspaniałe dla niej.
A jednak nie, nie tylko dla niej. To była prawda, bo w końcu dopiął swego i został słynnym "Mistrzem", wielokrotnie dekorowanym i wyróżnianym artystą.
Piękny był Stary Sącz i oczywiście znowu odpust!
- Mamy do nich szczęście - cieszył się Chłopiec i ona razem z nim. I wtedy ten odpustowy pierścionek, który od niego dostała był jej na prawdę droższy od złota całego świata.
Chłopiec kupował dużo i to najśmieszniejszych, najbardziej szmirowatych rzeczy - To mi się przyda - mówił.
Istotnie, przydawało mu się później do jego odpustowych "bożych krówek" i "spadających aniołów".
Przy jakiejś przydrożnej kapliczce znaleźli leżącego obok amorka. Kapliczkę ktoś próbował "naprawić" a tę jej część po prostu wyrzucił. Skrzętnie pozbieraliśmy rozsypującego się już amorka do kupy. Zawinięty w chustkę wrócił z nimi do Zakopanego.
To był jego pierwszy prezent dla niej - "knot" - jak wtedy jeszcze mówił - "Kapliczka św. Chrabąszcza".
Potem było jeszcze więcej kapliczek świętych i mniej świętych adoracji. Ściany w pokoju dziewczyny zapełniały się jego rzeźbami. A pierścionek gdzieś znikł, przepadł z chlebka, którym został udekorowany.
- Dlaczego Pana prace są takie nietrwałe? - zapytano go raz w telewizji.
Ona sama czekała na jego odpowiedź.
Trzymał teraz wyschnięty, pokruszony i w połowie zjedzony przez mole chleb w ręce i z zażenowanym uśmiechem, który kiedyś tak kochała odpowiedział:
- Bo to jak bukiecik fiołków podarowany dziewczynie...
Płakała. Płakała kiedy mikry od deszczu Togo rzucił się na nią z radosną psią furią, liżąc jej ręce i twarz. Szła do czytelni. Pies kręcił się obok, dobrze znał ścieżki swego Pana. Zawróciła więc nie chcąc spotkać Chłopca, ale Togo za nic nie chciał odejść, cieszył się tak bardzo, że się nagle znalazła, aż popiskiwał z radości tuląc swój mokry łeb do jej rąk. Musiała go odprowadzić pod sam dom Chłopca i tam wreszcie uległ jej perswazjom i ze spuszczonym łbem powlókł się na swoje schody przed wejściem.
Wieczorami, kiedy z przyzwyczajenia nasłuchiwała znajomych kroków, płakała. To niemożliwe, ze tak krótko trwało szczęście...
Wyjechała do Berlina i tam dowiedziała się o odsłonięciu pomnika dla pomordowanych milicjantów. Tak. Nie wszystko było jak trzeba, nie wiedziała nawet dla kogo ma być ten pomnik, kiedy kochała go tak bezgranicznie w Kluszkowcach na Ziemi Nowosądeckiej. Ona - dziewczyna z Mazur, ta niezależna lwica z PGRu, dziedziczka opuszczonych poniemieckich dóbr - uległa dobrze zapowiadającemu się artyście i... przegrała.
- Nie może być dwóch artystów w jednym stadle - powiedział kiedyś Chłopiec. - Żegnaj i bądź dzielna - dodał jeszcze. Odeszła i była dzielna. Teraz trzeba było zatrzymać to, co było piękne i nie pozwolić zepsuć sobie wspomnień. Udało się. Spotykają się już teraz po wielu latach, z jakąś nostalgią i ogromnym ciepłem. Dziewczyna wyszła za potomka lwowskiego hrabiego, który się z Chłopcem zaprzyjaźnił. Był krytykiem sztuki a Chłopiec stał się już "Mistrzem".