top of page

FRANZ.

 

     Przychodził raz w tygodniu, czasem rzadziej, schludny, w porządnym garniturze, którego polski sznyt sprzed dwudziestu lat powielał dokładnie tu, na obczyźnie. Tak ubierał się do kościoła, do sąsiedniej wsi, w takim stroju wychodził sobie swoją Zośkę. Tylko, że tamten gatunek materiału był tani, "a to przecież setka" - mówił, z dumą pokazując mi marynarkę od podszewki.

- Gdzie bym w Polsce mógł sobie na to pozwolić - dodawał melancholijnie i nie wierzył mi zupełnie, kiedy krzyczałam, że mógłby, niech tylko wróci i zobaczy.

     Czasami kiedy "propagandowałam" jego zdaniem za bardzo, ubierał się powoli i bez słowa wychodził, a w kilka dni potem znajdowałam wetknięte w moje drzwi karteczki pisane nieudolnymi kulfonami i fonetyczną, zabawna polszczyzną:

     "Jezdem Polak i niech Pani Kszysia nie myśli żem się zapszedoł i niech Pani śpi dobrze. Jutro pszyjde. Franz."

Skąd się wziął w Szwajcarii sam nie bardzo wiedział. Otumaniony i ogłupiony patrzył najpierw na piernaty wylatujące przez okno, Lamentującą Zośkę, spłakane dzieci i ryczącą krowę wyprowadzaną z przymurówki. Zabrali go razem z krową. Zośki i dzieciaków już więcej nie widział.  Zaczęła się wojna i  ta krzywda własna zlała mu się  z wojną w jedną całość.

     Potem kazali strzelać i kopać rowy. No to strzelał i kopał rowy. Czy kogoś zastrzelił - nie wie.

- No dobrze, ale nie mógł Pan tak strzelając i kopiąc nagle znaleźć się w Davos - wołałam nie rozumiejąc. One też nie rozumiał, ale w końcu szli cały czas, więc dlaczego nie mieliby dojść aż tu. W końcu dawałam za wygraną. Na pewno amnezja - myślałam. Ale to nie była prawda. Nie pamiętam już kiedy, ale powiedział, ze nie lubi Czechów...

- Bo my razem z Niemcami walczyli, nie? To czemu mnie taki jeden psubrat w pysk dał? Najpierw stał nad nami i patrzył jak kopiemy, poganiał i krzyczał. Nagle pokazał na mnie palcem, że mam iść do niego. Tam obok kopali Czesi. Nie powiem, chyba lepiej, więc kiedy ten duży powiedział: "Podivej..." - no to zacząłem cmokać i kręcić głową, no że niby podziwiam. A na to on mnie ręką w twarz. Niedobry naród. Ja już teraz wiem, że on mi nie podziwiać kazał - ale żeby tak od razu w pysk lać to się nie godziło...

     Franz pracował dorywczo. Najchętniej przy budowie. W Davos nie budowano zbyt wiele. Najczęściej remontowano stare, dostatnie hotele lub sanatoria. Zarobki były mizerne bo sezonowe. Po co więc tu tkwił? Bąkał coś o emeryturze, że gdzie indziej musiałby od nowa, o starości...

- Ładnie tu, prawda? Nich pani Kszysia patrzy. Taki niebieski śnieg i te góry.

Może się chciał upewnić w swoim wyborze?

- My mamy ładniejsze w Zakopanem - zaczynałam rozdrażniona jego uporem.

- Może, ale nie mógłbym tam jechać, Pani to co innego...

     Słuchał jednak z zapartym tchem moich opowieści o nowym, o wczasach pracowniczych, właśnie dla takich jak on i właśnie w Zakopanem i... nie wierzył. Chociaż może nie tak, on po prostu oddzielił swoją prawdę od mojej, mnie umiejscowił w tym 'bogatszym" świecie i temu światu właśnie przypisywał moje opowieści. Traktował mnie z pobłażliwą wyrozumiałością człowieka, który swoje wie, wyrósł z biedy i ciężkiej harówki poniewieranego stanu.

Kiedy opowiadałam mu o moim ojcu, takim jak i on  rolniku, teraz dyrektorze PGR-u mówił:

- Dziedzic - znaczy się. Zabrali jednemu i dali innemu. Co to za różnica?

     Wolał, żebym mu opowiadała o Zakopanem i bardzo chciał, żeby było ładniejsze od Davos. Myślę, że zostawiłam Franza w maleńkim alpejskim kurorcie tęskniącego za niebotycznymi Tatrami i pijanymi góralami zawodzącymi na wierszykach w swoich serdakach. Moja fantazja była niczym nie ograniczona - wtedy nie byłam jeszcze nigdy w Zakopanem i nie przypuszczałam nawet przez moment, że przeżyję tam kolejne dwadzieścia lat swojego życia i te wszystkie wymyślone dla Franza opowieści.

 

     Nie było go przez dwa tygodnie, kartek w drzwiach też nie. Przyszedł w środę, dziwnie wyprostowany i godny. Leżałam w łóżku z podwyższoną temperaturą, a obok gderająca, mimo zawodowego uśmiechu, pielęgniarka namawiała mnie na zjedzenie obiadu. Franz siedział sztywny na krześle i przyglądał się jak jem.

- Bidna Pani Kszysia, nawet na łóżku musi się męczyć z tym nożem i widelcem - mruknął ze współczuciem.

     Nie wyglądał najlepiej. Twarz ściągnięta i blada. Ani odrobiny uśmiechu. Franz był chory. Bolało go wszystko, a najbardziej krzyże. Owiną się więc gazetami, żeby było cieplej. Cztery warstwy gazet a na to koszula. Trochę trudno się w tym ruszać ale wziął na poty. Kto by tam do lekarza chodził. Ale było gorzej. Gazety nie leczyły.

W końcu się wygadał: - nie mam pieniędzy na lekarza. Córka z Polski ma syna, ten dorasta, musi mieć zegarek i garnitur. Więc wysłał i:

- Pani Kszysiu, ja tu przyniósł list od nich bo nie wszystko mogę rozczytać.

Mój Boże, czego w tym liście nie było: że bieda i harówka, że syn się żeni i garnitur potrzebny, to Tata jakby tak jeszcze parę zegarków z tej Szwajcarii...

     Tak, on Franz wie, że gazety kłamią, i że ja jestem ta "lepsza" i dlatego nie wiem jak jest im tam na "dole". On jest dobry Polak, nie taki jak ten Batko, co to obywatelstwo zmienił i geszeft założył i najchętniej z Niemcami handluje, ale on już tu zostanie i rentę wypracuje i dzieciom pomoże.

Dzieci - psiakrew - pomyślałam wtedy - ja je znajdę, niech tylko wrócę.

     Kiedy wracałam do Polski Franz zaprosił mnie na pączki. Bigos, czy grochówkę, o której z rozmarzeniem opowiadał, trudno było ugotować na małej maszynce w wynajętym pokoiku. Więc na pączki. Polskie, żebym wiedziała.

To miało być w przeddzień mojego wyjazdu. Tyle jeszcze rzeczy było do załatwienia, tyle osób do pożegnania życzliwych mi, serdecznych i gościnnych. Zrobiło się późno. W ciemności nie mogłam odnaleźć "Wald Pension", ba więcej - nikt o takim nie wiedział...

 

     Po powrocie do kraju dostałam list:

"Pamięta Pani Kszysia jak ja był w tym waszym sanatorium, w "Guardavalu" u tej Kateriny, to dobra kobita, choć Włoszka i Pani tam przyszła, no bo Pani przecie szukoła Polaków i dlatego ja tam przyszoł, to dlaczego zaczęła Pani do nie mówić po niemiecku? Przecie ja nie wyglądom jak Batko. I jeszcze wiem, że u „Campagnonego” to lepsze jedzenie majom, bogaci ludzie, a u mnie to som ino pączki..."

 

     Nieprawda Franz.

Tylko jak ja to teraz naprawię?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

bottom of page