-TEKSTY ZEBRANE-
KRYSTYNA JACKOWSKA
KUZYN.
- Powiedz, czy myśmy się wtedy całowali?
- Nie pamiętam, ale chyba nie. Nie lubiłaś tego.
- To musi był prawda, bo nie lubię tego dalej.
- Ale co robiliśmy wtedy w ogóle?
- Rozmawialiśmy i dotykaliśmy się.
- Tak, łaziliśmy po Wrocławiu i byliśmy absolutnie szczęśliwi i wszystko nam się podobało. Doznawaliśmy obopólnych zachwyceń na odkryte wspólne tematy.
- Co to było?
- To była nasz miłość.
- Do tych tematów?
- Nie. Nieodkryta jeszcze wtedy przez nas samych miłość do siebie na wzajem.
- Byliśmy młodzi, więc te zachwyty...
- To też i to było piękne.
- Tak. Teraz już chyba wiem dlaczego tak potem nie lubiłam Wrocławia - nie było tam już ciebie, mojego radosnego przewodnika, ale to wiem dopiero teraz, teraz to zrozumiałam, w tej chwili.
- Czy myśmy się w tedy nie kłócili?
- Ależ tak. Bardzo często. Wsiadałaś nagle, zdenerwowana mną w jakiś tramwaj. Było ci wszytko jedno w jaki. Nie mogłem się na to zgodzić i wsiadałem za tobą w ten sam, ale tak, żebyś nie mogła mnie zobaczyć. Patrzyłem na ciebie, czekałem na moment, kiedy już bezpiecznie będę mógł do ciebie podejść. Tak, żeby cię nie zaskoczyć.
- Czy mogłabym być zaskoczona?
- I tak i nie. Twoje reakcje już wtedy były bardzo spontaniczne i przekorne.
- Tak, masz rację i wtedy tylko ty mogłeś sobie ze mną poradzić. Czy nie myślisz, ze dlatego, ze byliśmy kuzynami?
- Nie. Byliśmy już wtedy w sobie zakochani i nie myśleliśmy o naszych związkach rodzinnych.
- Żadnych?
- Ależ tak. Marzyliśmy przede wszystkim o tym, żeby być ze sobą zawsze i wszędzie.
- Nie sądzisz, że to było jednak straszliwie głupie?
- I tak i nie. Byliśmy młodzi i liczyło się dla nas tylko teraz i to, że znaleźliśmy się tak nagle zachwyceni sobą.
- Czy myślisz, ze było nam obojętne gdzie, byleby razem?
- Chyba tak. Przyjeżdżałem przecież do Lęgajn, do ciebie i było tak samo cudownie.
- O tak.
Ludwik oglądał jakieś stare zdjęcia, które przed laty sam nam zrobił.
- Spójrz, na tych zdjęciach jesteś śliczna. Kochałem właśnie to zdjęcie.
Położył przede mną starą fotografię, moją własną twarz, sprzed dwudziestu lat.
- Czy ty aby nie bawisz się w Pigmaliona? - zażartowałam.
- Nie, absolutnie nie. Ja cię przewidziałem, wiedziałem, że taka a nie inna będziesz teraz. Ja cię stale przecież kochałem, szukałem ciebie w innych dziewczętach...
- I nie znalazłeś? Więc jestem tą jedyną?
- Tak właśnie, więc musiałem przyjechać, żeby cię znowu zobaczyć i żeby ci to znowu po tylu latach powiedzieć. Po tylu zmarnowanych bez ciebie latach. Spójrz, ja płaczę... Jestem wreszcie szczęśliwy, ze jesteś i taka właśnie jak chciałem, żebyś była. Starsza o te dwadzieścia lat, w jednak wymarzona przeze mnie, przez te wszystkie lata - dziewczyna.
- I nie bałeś się?
- I tak i nie. Wiedziałem, że muszę cię zobaczyć, żeby wreszcie zamknąć tę paskudną, absolutnie niezamierzoną przez nas sytuację. Mogłaś mi ostatecznie pokazać drzwi. Niczym nie ryzykowałem. Musiałem cię zobaczyć. A ty mnie po prostu nie poznałaś...
- Przepraszam. Jesteś siwy. Nigdy nie pomyślałam o tym, że możesz być siwy.
Minął miesiąc od nieoczekiwanej wizyty mojego kuzyna. Dzwonił jeszcze potem z Krakowa. Raz tak zabawnie, że zablokował nieopatrznie telefon i przez pół godziny mogliśmy swobodnie rozmawiać. Ale kiedy już w następnych telefonach słyszałam "wrzuć monetę" po każdym z naszych słów - daliśmy za wygraną. Jego telefony były nadal pełne zachwytu, radości ze znalezienia czegoś już dawno przekreślonego, ale jednak nie zapomnianego zupełnie.
- pamiętam co mi na koniec powiedziałaś - mówił w którejś kolejnej rozmowie telefonicznej.
- O Boże, ale ja już zapomniałem. Pewnie to było mądre i ważne, ale już zapomniałam, jak wszystkie mądrości - własne i te cudze.
Czy mam coś myśleć po jego zamilknięciu? Co mam myśleć o jego przyjeździe? Jak mam to nazwać, czy mam to nazwać? Czy miało być to może szukanie momentu szczęścia, które przecież było na pewno, czy też szukanie "po tropach smętka": nieodwołalne starzenie się mężczyzny, który nie chce jeszcze dać za wygraną...
Dlaczego milczy?
Był taki pełen radości, żegnając się ze mną, pełen planów na kolejny przyjazd do Zakopanego.
- I co?
Czy mam myśleć, że znowu stchórzył, że znowu nie starczyło mu siły..?
Czyżby miała się powtórzyć historia sprzed dwudziestu lat?
Gdyby tak miało być, to chyba lepiej, żeby go tu w ogóle nie było.
Co się właściwie stało przed dwudziestu laty?
Któregoś lata wysłała mnie matka do ciotki do Koźla-Kłodnicy. Ciotka obca mi właściwie kobieta, jej mąż też zupełnie obcy...
Nie pamiętam jak długo tam byłam. Miesiąc a może dłużej. Była jeszcze Hanka, mocno starsza ode mnie ich córka. Domek jednorodzinny, piętrowy, podwórko, ogródek i pies. Ciotka była bibliotekarką w Kłodnicy. Hanka, moja kuzynka przeżywała wtedy jakieś powikłany romans z nie znanym mi chłopcem, i żeby się pocieszyć zajęła się chwilowo Luboszem.
Kiedy, któregoś dnia wróciłam z wycieczki rowerowej do Koźla-Portu zastałam w domu mojej ciotki młodego chłopca.
- Krystynko, to twój kuzyn, Ludwik.
Pamiętałam ze starej fotografii nas wszystkich - Hankę, Ludwika i mnie malutką wtedy jeszcze bardzo, gdzieś w Poznaniu.
Ucieszył mnie ten dorosły kuzyn i ba, ten wspaniały chłopak stał się moim towarzyszem rowerowych wycieczek po nudnawej okolicy. I nagle nabrał sensu tak nowego i nieoczekiwanego ten mój pobyt u ciotki Tei.
- Czytałaś "Colas Breugnon" Romain Rollanda?
Siedzieliśmy nad kanałem Gliwickim. Obok, na trawie leżały nasze rowery.
- Nie ale "Duszę zaczarowaną" i wcale mi się nie podobała.
Jako już szesnastoletnia panienka miałam wyrobiony gust, oczywiście w granicach literatury mi dostępnej. Z dumą pomyślałam jednak, ze mój kuzyn mnie przecenia, wie wcale nie chcę wyjść na idiotkę.
- Pewnie powinnam przeczytać, więc opowiedz.
- Tego się nie da opowiedzieć, ale dam ci tą książkę.
Przeczytałam, oczywiście. Ale gdzie ta radość życia teraz w moim kuzynie siwym, statecznym panu...
Nie tylko mówiliśmy o literaturze, jak przystało dorastającym, ale szukaliśmy przede wszystkim wzajemnej bliskości. Stąd nasze ręce szukały się w nieśmiałym dotykaniu, nasze palce splatały się w bolesnym czasami uścisku. Szukaliśmy siebie i bardzo chcieliśmy tego dotykania i tej intymności.
- A pamiętasz co robiliśmy we Wrocławiu?
- Fotografowałem cię i łaziliśmy po mieście.
- Tak. Mówiłeś, że Wrocław to polska Wenecja, bo tyle tam mostów.
A w nocy, bo przecież każdego momentu nam było mało dla siebie, wszystkich słów nam było mało, każdego dotyku nam było mało.
- Płakałaś, znalazłem dotykiem twoją rozkosz.
"Kazirodztwo - obcowanie płciowe między krewniakami w linii prostej lub rodzeństwem. Zostało tak powiedziane. Tak to zostało nazwane."
Ty się przestraszyłeś, ja się broniłam, ale broniłam się sama. Ty uciekłeś.
- Kochałem swoją matkę - mówisz teraz.
Nie powiedziałeś mi nawet "do widzenia".
Nie chciałam cię już potem widzieć.
Pozwoliłeś się ożenić z niekochaną przez ciebie kobietą. Z rozpędu zrobiłeś jej trójkę dzieci…
- Nie chciałem tego, ale kochałem swoja matkę - powtarzasz teraz.
- Co ma do tego twoja matka? - pytam ja - przecież ty miałeś też coś do powiedzenia.
- Przestraszyłem się - mówisz.
- I przestraszony robiłeś te dzieci? - ironizowałam.
- Daj spokój, to było inaczej... byłaś już niedostępna...
- Kto ci to powiedział?
- Matka.
- I uwierzyłeś?
- Kochałem ją.
Mój Boże, a myśmy się nawet nie puścili... i musiało minąć aż dwadzieścia lat, żebyś znowu mógł na mnie popatrzeć....
- Tak, to była prawda. A teraz jesteś.
Patrzył na mnie z radością i ciągle jeszcze z niedowierzaniem.
- Jestem przy tobie i to takie naturalne....
A jak mogło być inaczej? Przecież zawsze byliśmy przede wszystkim naturalni, bo to była prawda.
- Co było prawdą?
- To, że kochaliśmy się w sposób spontaniczny i naturalny.
- Tak, to była prawda - wtedy.
- Czy mogę usiąść przy tobie?
- Ależ tak, nawet blisko.
- O Boże, jest jak dawniej i chyba nadal cię kocham.
- Wiem teraz na pewno. Nie odchodź...
Po dwóch miesiącach twojego milczenia, chyba przyszła wreszcie pora na coś w rodzaju rozrachunku, a skoro cię nie ma - to może ja to zrobię.
Powiadasz: - kochaliśmy się, a ja nie mówię nie. Może tak, może kochaliśmy się. Wtedy.
Musieliśmy jednak być bardzo jeszcze dziecinni. I przede wszystkim ty, przy całej swojej dorosłości nie potrafiłeś nic zrobić, nic, w obronie kochanej przez siebie dziewczyny.
Mówisz, że masz nieudane życie. No cóż, pewnie na takie zasłużyłeś.
Mówisz, ze mnie szukałeś...
Nic o tym nie wiem, ale i tak byłoby już za późno.
Ja nie zapamiętałam cię tak jak ty mnie. Ja żyłam. Żyłam radośnie i z rozmachem. Kochałam. Czasami nawet bardzo.
Czy byłam szczęśliwa? - ależ tak i to bardzo.
A ty? Osiwiałeś śniąc o swojej kazirodczej niespełnionej miłości.
A jednak jeszcze raz przyjechał.
Cieszyłam się. Znowu cieszyłam się swoim dojrzałym kuzynem. W domu nie było jednak niczego na przyjęcie gościa.
I znowu zaskoczył mnie Ludwik. Przewidując pustki w mojej samotnej lodówce przywiózł chleb, masło i pomidory ze swojego ogródka. I czosnek. To ważne, bo tym czosnkiem usiłowałam sie wyleczyć z kataru, ale za nic nie szło. Katar był uparty i wbrew wszystkiemu trwał, ale już potem, po wyjeździe Ludwika.
Znowu było nam wspaniale i znowu stwierdziliśmy, że zmarnowaliśmy niepotrzebnie tak wiele lat bez siebie...
Już teraz dwoje dorosłych ludzi a równocześnie zachowujących się ja smarkacze. Wszystko sprawiało nam znowu radość i w domu i na Bukowinie, gdzie usiłowaliśmy bezskutecznie szukać platformy widokowej, którą zmiótł jakiś bardzo dowcipny Halny. Wystarczyła nam w końcu kłoda drewna leżąca niedaleko parkingu. Kłoda z widokiem na polskie Tatry.
Trzymaliśmy się znowu za ręce i tak jakbyśmy przekreślali miniony czas - całowaliśmy się ostrożnie, żeby nie zapeszyć. Spadł deszcz. Deszcz wiosenny. Wróciliśmy mokrzy do domu, ale ciągle radośnie, głupio szczęśliwi. Dotykaliśmy się, ciągle jeszcze nie wierząc, że znowu jesteśmy razem. Tuliliśmy się do siebie i całowaliśmy, aż w końcu doszło do tego, do czego miało dojść, a dojść musiało. Nasz związek został dopełniony a zwielokrotniona przez lata nasza radość zdawała się nie mieć końca.
Niestety w życiu żadnego z nas obojga nie miało prawa być zmian. Były to dwa diametralnie różne życia, które wspólnie zaistnieć już nie mogły. Za późno. Zbyt wiele różnych rzeczy istniało nam na przekór w naszych życiach, zbyt wiele skomplikowanych żyć naszych bliskich, których nie mieliśmy prawa burzyć naszą spóźnioną i niepokorną miłością.
Ale za to teraz mogliśmy się już spokojnie pożegnać.
Bo w końcu nie zawsze znajduje się po latach tak piękny prezent od życia.