top of page

Mazurskie pamiętniki.

 

     Śmietana stała na oknie w szklanym słoiku po marmeladzie. Czekała na Mamę i budziła podniecenie wśród kobiet sypiających w tym samym pomieszczeniu co my. Od czasu do czasu któraś z nich podchodziła do okna, brała słoik do ręki, wkładała nos do środka i z uśmiechem w moją stronę mówiła: „Echte sahne, frishe sahne”. Nie maiłam odwagi zrobić tego samego. Siedziałam więc na swoim łóżku, właściwie na łóżku Mamy w którym sypiała ze mną, wpatrzona w cenny słoik.

     Wiedziałam już, że jest dla mnie, i że przyniosła go ta Polka z majątku, wtedy kiedy z zachwytem oglądałam czerwone krowy stojąc razem z innymi dziećmi na pełnej kurzu drodze. Krowom nie było końca - szły i szły bodąc się i potykając, wzbijając w koło tumany kurzu.

     Po przeciwnej stronie drogi, za stadem, jakaś kobieta  wykrzykiwała coś w naszą stronę. Uśmiechała się przy tym i zachęcająco machała rękami. Najodważniejsze z nas usiłowały przedostać się do niej, ale szybko cofały się, przed rogami. Kobieta przedarła się przez stado. Część dzieci na wszelki wypadek czmychnęła, nigdy nie byliśmy pewni czy czegoś nie przeskrobaliśmy, reszta - razem ze mną - zbiła się w kupkę nieufnie spoglądając na zbliżającą się do nas kobietę. Miałą żołnierskie buty z cholewami, była okrągła i rumiana. Buty wzbudziły moją ciekawość. Nie miałam żadnych, biegałam boso, ogromnie się z tego cieszyłam. Żal mi było tej obcej kobiety, że musi nosić takie duże buty. Ona tymczasem wyczarowała skądeś stołeczek, usiadła pod krową, przez chwilkę coś przy niej robiła i w końcu wyciągnęła w naszą stronę wiaderko. Nie rozumieliśmy jej słów, ale brzmiały przyjaźnie i zachęcająco. Zbliżaliśmy się więc do wiaderka, a ona szerokim gestem wyciągała do nas kubek z mlekiem:

- Waajna akończyłas... Krieg - kaniec!

"Waajna" - wojna. Śmiesznie mówi ta pani.

                 

     U nas w baraku też niektórzy śmiesznie mówią. Zupełnie inaczej niż Mama.

Dlaczego się wojna skończyła? Co ona opowiada? Czy może skończyć się coś co było zawsze? Czy może nie być Mamy, łóżka, Hildy?

Co to jest ta wojna?

Kiedy niebo było przepięknie czerwone Mama stała smutna.

Mówiła: - tam się pali. Tam jest wojna.

Nie rozumiałam jej smutku. Bardzo podobało mi się to kolorowe niebo.

Kiedy byłam głodna i płakałam Mamy oczy wilgotniały.

- Nie ma. Jest wojna.

     Jak urosłam jeszcze troszeczkę wtedy zrozumiałam, że kiedy zabiorą mi czerwone niebo - to dostanę chleb z marmeladą z buraków.

To niech już zabiorą. Byłam głodna.

                 

     Dzisiaj przyszły te krowy i mleko. Łatwo zrezygnowałam z krwawych łun i płonących domów.

"Kriega kaniec!".

Przyniosły go stada czerwonych krów ciągnące przez wieś.

     I teraz ta śmietana. Coś się zmieniło. Czułam to gapiąc się dalej na słoik. Wstałam z gwałtownym postanowieniem - jeżeli ta śmietana jest dla mnie ( a kobiety w baraku mówiły „für Kristel” ) to ja ją podaruje Mamie, za tą całą kromkę chleba, którą zjadłam. Właściwie to nie wiem jak to się stało - dostałam dwie, jedną mniejszą dla mnie, drugą większą dla Mamy i miałam jej zanieść na pole, gdzie hakała buraki. Na pole przyszłam z płaczem - ja przecież nie chciałam zjeść obu kromek!

     To wszystko było tydzień temu, ale do teraz nie opuściły mnie wyrzuty sumienia, a moje zapewnienie, że: - kupię ci dużo chleba jak wojna się skończy - nie załatwiały niczego. Bo może już się skończyła, a ja o niczym nie wiem, a nawet jeśli, to gdzie ten chleb kupić?

I co to jest ten "sklep"?

 

     Dzisiaj przyszły krowy i teraz ta śmietana...

Uśmiechałam się do słoika, i z zupełnie już lekkim sercem podbiegłam do okna.

- Kristel, deine Mutti kommt! - krzyknęła od drzwi Hilda. Strumień czystego powietrza szarpnął oknem.  Nie zdążyłam złapać słoika...

I znowu obok Mamy płaczę nad kupką śmietany pełnej szkła i znowu z rozpaczliwą wiarą zapewniam ją, że kupię dużo śmietany i chleba, jak tylko znajdę ten sklep.

 

                                                                                                   XXXX

 

     Jak to właściwie było? Obóz. Jaki obóz?

Brudne i bose dzieci. Niemieckie dzieci, głód, umierający starzec pod ścianą.

"Bo Rosjanie nie wiedzieli co Warmia oznaczała, a ja byłam ta zaszczuta polska nauczycielka co za Niemca wyszła" - napisała mi kiedyś Matka.

     A ja, czy ja wiem co znaczy Warmia, ziemia mojego Ojca, do której wrócił zabierając nas obie?

 

                                                                                       XXXX

 

     Obóz pustoszał. Nie było już dzieci. Matka nie wychodziła w pole buraków. Było ciepło, słonecznie. Siedziałam na kamieniu i tłukłam weń łyżką w rytm „Hänschen klein, ging allein”.  Łyżka była srebrna z wygrawerowanym napisem "Kristel". To było moje imię. Tłukłam tą łyżką coraz zapalczywiej i śpiewałam coraz głośniej.

Byłam sama. Nie bałam się. Było przecież jasno.

     Nie zauważyłam prawie, że te moje wrzaski wmieszał się jakiś obcy głos. Kiedy wreszcie usłyszałam jego niepewne "Halo", zerwałam się przerażona. Obok mnie stał brudny, obdarty, zarośnięty człowiek o kulach. Widziałam już kaleki i bałam się ich okropnie. Miałam w tedy 4 lata. Zaczęłam uciekać. Z odległości dobiegło mnie jeszcze wołanie:

- Szukam swojej córki Krystyny!

Nie, nie jestem Krystyna, jestem przecież - Kristel

Czego chce ode mnie ten okropny staruch!?

Mama, gdzie Mama?

Wpadłam do baraku. Nikogo. Zaczęłam płakać. Żadnej reakcji. Pusto.

Klozet! Haczyk, zamknięcie. Bezpieczeństwo.

     Wiedziałam, że nie pozwolą mi tu długo zostać. Zwykle chętnych na tego rodzaju azyl było wielu. Ale może ten straszny człowiek sobie pójdzie i Mama też się zaraz znajdzie. Więc jeszcze przez chwilę tu posiedzę. Nich nikt tu nie przychodzi, Boże spraw żeby nikt nie musiał siusiu jeszcze przez chwileczkę...

Ale czy ten człowiek, jeżeli mnie nie znajdzie to nie skrzywdzi Mamy?

- Mamo! - krzyczałam siedząc na zamkniętym drewniany sedesie. Wyjść nie miałam odwagi.

Nagle ciszę przerywaną tylko moimi wrzaskami wdarł się nieoczekiwany głos Mamy:

- Krysia, Krysia! Chodź prędko!

W jej głosie wyczułam niecierpliwość i łzy. O Boże! Ten okropny człowiek ją skrzywdził. Wypadłam z wygódki i na wszelki wypadek natychmiast zaczęłam płakać.

- Krysia, to twój tatuś, to twój Ojciec wrócił! Słyszysz? Wrócił! - krzyczała Mama.

Rozpłakałam się jeszcze głośniej.

Ojciec? A kto to jest Ojciec?

 

                                                                                      XXXX

 

     „Poznałam Ojca w Uchorowie. Byłam nauczycielką u Barona Droste. Ojciec był wysoki i szczupły. Podobał mi się bardziej jak Henio Kaczmarek. Miał też za sobą legendę warmińskiego patrioty... To właściciele nas wyposażyli i wyprawili nam wesele, a świadkiem był ojciec Osmańczyka i jego matka - również nauczycielka. To rodzice tego Edmunda, który uciekł do Niemiec, a ja go karmiłam suchą kiełbasą jak się chował w piwnicy...

     Po wkroczeniu Niemców Ojciec musiał się ukrywać bo miał tylko "Heimatschein” – (świadectwo pochodzenia). Pamiętam jeszcze jak paliłam z nim te jego odznaczenia, które nosili Polacy zza granicy - "Bieg Wisły" - w piecyku w łazience.

Jak go w końcu Niemcy odnaleźli to zabrali go do kompani karnej i wysłali najpierw do Holandii a potem pod Stalingrad.

Potem po Stalingradzie, jechałam po ciężko rannego, razem z Babcią, i na własny koszt go leczyłam, bo przez nas - mnie i ciebie - wywalili go ze szpitala. I w końcu sama nas utrzymywałam. Nasz ślub z Ojcem nie był ważny bo był kościelny, a ty chodziłaś na pomiary czaszki jako dziecko nieślubne Warmiaka i Polki.

     To były okropności! Byłaś blondynką i chcieli cię zniemczyć. Aż Ojciec nie wytrzymał i z tą swoja okropną raną do nich poszedł i powiedział:

- "Stop, dosyć! To jest moja rodzina i moje dziecko!".

To są fakty autentyczne - przysięgam.

     Potem Ojciec pracował jako rządca na polskich majątkach a ty bawiłaś się z dziećmi ze wsi. Jak Rosjanie wkroczyli, jak wygrali wojnę, Ojciec nie miał polskich papierów. Uciekaliśmy na takim dużym wozie - powinnaś pamiętać jak się w około paliło. Zabrali go ze wszystkimi innymi Warmiakami ale ja mu wszyłam w podszewkę burki jego papiery szkolne - jedyne jakie były polskie.

     Byłam wtedy w obozie z Niemcami jako ta zniemczona Polaka co za Niemca poszła...

Przypadek, czy Bóg zrządził, że wrócił, bo miał te papiery wszyte a w dzień powrotu przyszły papiery polskie z Bartąga od dziadka z Bartąga [ 8 sierpnia 1945r ]. Ojciec nie mógł nas zabrać bo wyjechał do Olsztyna a nas zabrali Zachwiejowie z Chróstowa, bardzo uczciwi gospodarze z dużego gospodarstwa, którzy wrócili na swoje i nas znali. Do Starego Olsztyna przyjechałyśmy obie bez butów. Tam byłam z tobą aż Ojciec wrócił…”

 

[ z listu od Matki ]

 

                                                                                                  XXXX

 

     Mama twierdzi, że przyjechałyśmy tam obie bez butów. To nie prawda bo Ojciec znalazł gdzieś, mówił, że w lesie, duże ciepłe bambosze. Byłam w nich jak kot w butach ale bawiło mnie to ogromnie. Znowu wokoło było dużo dzieci mówiących po niemiecku ale czy normalną nadwrażliwością dziecka wyczułam zmianę w otoczeniu, czy też była inna bardziej racjonalna przyczyna - ja nie mówiłam już po niemiecku.

     Oczywiście rozumiałam wszystko doskonale, co ku mojej radości stwarzało szereg zabawnych sytuacji. Większość dzieci mówiła po polsku bardzo źle, porozumiewaliśmy się więc w ten sposób, że ja mówiłam po polsku, co one najczęściej rozumiały, chociaż odpowiadały po niemiecku.

Zdumiewa mnie do dziś moja dziecięca konsekwencja. Nie przypominam sobie żadnych nakazów czy zakazów na ten temat. Skąd więc wzięłam przeświadczenie, że polski język jest językiem właściwym - nie wiem, bo przecież rodzice mówili oboma, w zależności od rozmówców. W każdym razie definitywnie przestałam być 4 letnim dzieckiem czytającym biegle niemieckie nazwy mijanych stacji i układającym piosenki dla rannego Tatusia:

                 

                  "Mein papa liegt im Lazarett

                  und hat so schönes warmes Bet ".

 

                                                                                                  XXXX

 

     Moim następnym odkryciem były brudne, zawszone dzieci, zastrachane i milkliwe, niechętnie wychodzące na światło dzienne z rodzinnych norek. Intrygowały mnie ogromnie ich smutne pyszczki i... język jakim rozmawiały ze sobą.

Ja je rozumiałam!

     Ich język przypominał mi coś szalenie ważnego, coś co przeżyłam, czego nie wolno mi było zapomnieć - czerwone krowy i kobiety z mlekiem.

Chciałam się z nimi zaprzyjaźnić ale one zbite we wrogą gromadkę nie miały na to najmniejszej ochoty.

     Nie dawałam za wygraną. Przyniosłam raz swój największy skarb - szmacianą "Pannę Reginę" i włożyłam w ręce najbliżej stojącej dziewczynki, chyba mojej rówieśnicy. Miała ogromne zielone oczy i zabawne piegi.  Uśmiechnęłam się do niej. To co nastąpiło potem było dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Dziewczynka skrzywiła się, pokazała mi język i rzuciła we mnie moją lalką wołając przy tym piskliwie:

- "Niemiecka świnia!"

Reszta dzieci zarażona jej krzykiem rzuciła się na mnie, ciągnąc mnie za włosy, drapiąc paznokciami, szturchając dotkliwie. Kiedy oprzytomniałam ze zdziwienia zaczęłam krzyczeć równie głośno, wołając Mamę na pomoc. Dzieci rozbiegły się ale jeszcze jakiś chłopiec zdążył rzucić we mnie kamieniem.

     "Niemiecka świnia" w moim rozumieniu znaczyło tyle co "głupia gęś". Nie znaczyło nic więcej jak to, że tamte dzieci nie chcą się ze mną bawić, że są niedobre a przecież ja im nic nie zrobiłam. Byłam tym szczerze zmartwiona bo przecież chciałam się tylko z nimi zaprzyjaźnić.

 

                                                                                                   XXXX

 

     W tym przyjechała do nas ciotka Ina (siostra Mamy). Obie rysowały mi śliczne książeczki o złym wilku i trzech świnkach, o Koziołku - Matołku. Piały je po polsku, oczywiście w granicach, które zapamiętały z własnego dzieciństwa. Na tych książeczkach nauczyłam się czytania i pisania. Był to więc czas moich największych językowych odkryć.

     Gryzmoliłam mozolnie A, B i C. Zachwycona układałam te literki w wyrazy. Słowa codzienne, lub odświętne, ładne i brzydkie. Tą cudowną zabawę urozmaicała mi ciotka wycinając kartonikowe litery. To dopiero bya radość!

MAMA, TATA, PIES, KOT, KROWA, ŚWINKA - wszędzie roiło się od kartoników - w całym domu. Duże kolorowe litery tworzyły na stole barwną mozaikę, którą długo oglądałam. Potem przyszły inne słowa - POLAK, NIEMIEC - i wreszcie: "NIEMIECKA ŚWINIA".

     Przyszła Mama i spokojnie wyjęła kilka kartoników z mojego napisu.

- Popatrz, można z tego zrobić ładniejsze słowa: Ina, Anka, Kasia...

     Anusia była bardzo miłą panienką, Ina to moja piękna ciotka, żadnej Kasi jednak nie znałam, więc nazwałam tak moją śliczną nową lalkę, która przywędrowała gdzieś ze świata w plecaku Pana Rudnickiego i stała się moją własnością, kiedy ten zakochał się bez pamięci w ciotce Inie.

 

                                                                                                   XXXX

 

- Karin Bahlo

- Mania Buchcar

- Halina Daciuk

- Hilda Kather

- Zygfryd Nowicki

- Józef Nowak

- Adela Preus

 

     Nauczycielka zamknęła zeszyt, a ja z przerażeniem stwierdziłam, że Mania i Halinka, to te same dziewczynki, które w tak zaskakujący dla mnie sposób zareagowały kiedyś na moją próbę przyjaźni. Ci chłopcy z baraku też tu byli. Zauważyłam, że i oni przyglądają mi się z zaciekawieniem.

- Będziecie razem chodziły do szkoły, wiec posadzę was obok siebie - to mówiąc nauczycielka popchnęła mnie lekko w stronę Mani i Halinki. Usunęły się niechętnie i przytuliły do siebie. Zazdrościłam im. Zawsze chciałam mieć siostrę, a ten brat, co mi się nagle urodził był brzydki, mały i nie umiał czytać. Mama mówi, że on urośnie, może, ale na razie nie nadaje się do niczego. Popatrzyłam więc z nadzieją na obie dziewczynki i usiadłam przy nich. Były spłoszone, ale już za chwilę Mania, ta piegowata z zielonymi oczami, syknęła w moją stronę:

- Szwabka!

Już wtedy wiedziałam, że "szwabka" jest czymś najbardziej obraźliwym ale ja przecież nie byłam Niemką.

I tak zaczęła się moja prywatna wojna.

     Chłopcy dokuczali mi przy każdej okazji, a tych było mnóstwo. Wszystko czego oni nie mieli, to mogła być gumka, czy czerwony a nie niebieski ołówek, było dla nich synonimem mojego "szwabskiego" pochodzenia, czyli nową okazją do obelg. Wszystkie te przykrości z ich strony spotykały mnie oczywiście z nienacka i zza węgła. Najbardziej śmiali się z moich spodni, które Mama przerobiła z jakiejś ojcowskiej kurtki. Było mi w nich wygodnie i ciepło, kiedy oni trzęśli się z zimna w swoich podartych sweterkach i wiatrem podszytych porciętach.

     Myślę teraz, ze cała ta piątka prześladowała nie tylko mnie, ale też wszystkie Hildy, Klary i Kariny - mnie jednak mieli najbliżej, mieszkaliśmy w pobliżu i do szkoły była tylko jedna droga. W ciągu tego całego okresu raz tylko wróciłam z płaczem do domu. Mama orzekła, ze są to luntrusy, i że nie mam się z nimi zadawać. To oczywiście nie załatwiało niczego. Musiałam więc sama sobie radzić.

Najpierw postanowiłam pozbyć się spodni. Żeby nie zrobić Mamie zbyt wielkiej przykrości należało wiec je po prostu zgubić. Któregoś dnia było chłodniej niż zwykle. Żebym nie zmarzła włożono mi na spodnie jeszcze sukienkę. Cudowna okazja, tym bardziej, ze w południe się ociepliło, więc mogło mi być za ciepło w tylu rzeczach na raz. Wracając ze szkoły zdjęłam więc spodnie i... zgubiłam w okolicznych zaroślach. Spodnie się jednak znalazły i długo miałam żal do św. Antoniego, że pomógł Mamie a nie mnie.

     Wkrótce przyszła wiosna i okazało się, że święty miał rację. Wojna z kresowymi dziećmi trwała niezależnie od spodni, ale radziłam sobie coraz lepiej. Dwóch chłopców miało rozwalone nosy, a jeden głowę motyką. Ze strachu przed karą i wrzaskiem ich matek - zamykałam się w klozecie gdzie siedziałam tak długo jak trwały płacze.

W czasie tych 'klozetowych" przeczekiwań" doszłam do wniosku, że mogą być tylko dwie rzeczy, które nas różnią: ich wschodni akcent i moje rzekomo niemieckie "r". Nauczyć się tego ich "r" nie było trudno. Trudniej było pamiętać o nim w rozmowach. Ja pamiętałam.

 

                                                                                                   XXXX

 

     Lalki miały ładne fryzury i ciągle nowe sukienki. Kolor oczu też im zmieniałyśmy, wpychając w glinę coraz to inne koraliki. Maja najładniej wyglądała z czerwonymi koralikami.  Glina była lepka i miękka, można z niej było zrobić całe gospodarstwo - garnki, meble, zwierzęta, ludzi. Karin miała już za dużo kotów, więc chciała dwa z nich zamienić na mojego psa i świnkę. Wcale mi się to nie podobało.

Na co komu te koty?

     Mieliśmy kiedyś kota, który wylegiwał się na naszym nowym, pierwszym radioodbiorniku - najchętniej wtedy, kiedy grało. Mama - sopran koloraturowy (nie miałam pojęcia co to znaczy ale tak o sobie mówiła) - bardzo lubiła muzykę. Grała godzinami na fortepianie, najchętniej to co usłyszała w radio. To był więc pierwszy kot, którego Mama nie wyrzuciła z domu. Muzykalny kot. Niestety znudziło mu się siedzenie na zewnątrz i pewnego dnia wlazł do środka. Potem był huk i eksplozja, przeraźliwy miauk kota... i cisza. Radio przestało grać. Było nam wszystkim okropnie smutno, bo nawet Ojciec nie potrafił go naprawić.

     Nie chciałam więc wziąć kota od Karin, wolałam taki garnuszek z uszkiem, ale Karin się uparła. No to ja też. Popatrzyłyśmy na siebie spode łba i zaczęłyśmy zbierać każda swoje zabawki.

- Idę do domu - oznajmiłam stanowczo, choć z nadzieją, ze Karin ustąpi.

- Idź sobie. Nie chcę się z tobą bawić. Ty jesteś chytra. Mama mówi, że wszystkie Polki są chytre. Jesteś brzydka chytra Polka!

- A ty nie jesteś Polką? - zapytałam zaskoczona.

- Nie wiem, ale nie taką jak ty.

- No, ale przecież mówisz po polsku. - nie rozumiałam.

- Tak, ale tylko z tobą, Marysią i z Jadzią - wyliczała Karin na palcach.

- Z moją Mamą też - dodałam.

- I jeszcze w szkole jak pani pyta, ale ja już nie będę długo chodzić do tej szkoły. Mój tata przyjedzie po na i zabierze. Już niedługo. Mama mówi, że za kilka dni.

- I gdzie pojedziecie? - byłam bardzo ciekawa - do taty?

- Nie wiem jeszcze, Mama mówi, że do swoich, ale nie wiem gdzie to jest.

Zmartwiłam się wyjazdem Karin i zapomniałam szybko wszystkie brzydkie słowa, które mi powiedziała.

- No to weź sobie tego pieska i co jeszcze chcesz...

                                                                                      

     - Słuchaj córeczko, ty lubisz tą Karin, prawda? - zapytała kilka dni potem Mama - musisz być teraz dla niej dobra. Jej mamę i ją spotkało wielkie nieszczęście. Tatuś Karin nie żyje.

- Ty nic nie wiesz, Mamo, Karin mi powiedziała, że on niedługo przyjedzie, on teraz tylko wyjechał, ale wróci i je zabierze do swoich. Gdzie to jest? Czy będę mogła tam chodzić bawić się z Karin?

- Nie córeczko. On umarł w pociągu w drodze do nich i nigdzie już razem nie pojadą.

 

                                                                                                   XXXX

 

     W Starym Olsztynie spędziliśmy cudowny okres z tutejszą ludnością, której Ociec pokazać chciał, że będą mieć dobrze - ale wyszło inaczej.

"Pamiętasz Anusię, Staszka Szofera, Jagałłów i innych, tych, z którymi chodziłaś do szkoły?" - napisała mi Mama kiedy prosiłam o pomoc w rekonstrukcji mojego dzieciństwa.

     Pamiętam ich wszystkich - i Anusię i jej siostrę, obie autochtonki i wesołego Staszka-szofera gdzieś z kresów, i Ewkę Jagałło, która okropnie się bała swojej starszej siostry. Pamiętam śmiesznego Gottlieba, z którym nie wiedziano co zrobić bo do niczego się nie nadawał i w końcu kupiono mu króliki. Był zachwycony kiedy zamiast dwu znajdował często w klatce 6. Czasem pozwalał mi je głaskać. I Anusia i Gottlieb zostali obok nas przez wiele, wiele następnych lat, mimo, że dwukrotnie zmienialiśmy miejsce zamieszkania.

 

     Po wojnie zawsze mieszkaliśmy w pałacach lub dworkach. Wszystkie były do siebie trochę podobne, duża weranda z szerokimi schodami wokoło a w środku dużo, dużo pokoi, w których mieszkali różni ludzie - na ogół z administracji PGR-u. Pałac w Lęgajnach był bardzo piękny, wielki, cały obrośnięty dzikim winem, z przodu mała werandka, którą oplatały jakieś pnącza o mocnych, giętkich gałęziach. Doskonałe huśtawki. Dom miał jeszcze jedną dużą werandę z tyłu, z wyjściem na park. Nie wiem dlaczego nie używano jej prawie wcale, a olbrzymi pokój, z którego się na nią wychodziło, był świetlicą czynną wtedy, kiedy przyjeżdżało objazdowe kino, lub odbywała się potańcówka.

     Podobało mi się tu, a najbardziej zaraz za oknami za parkiem. Wystarczyło przebiec kilkanaście kroków a już był las i rzeka. Cudownie! W czworakach mieszkały dzieci, chociaż właściwie to dzieci mieszkały nad jeziorem a tylko ich rodzice w długich domkach po prawej stronie drogi, która zimą zamieniała się w długi tor saneczkowy. Od pałacu nad jezioro gnaliśmy na łeb na szyję, jeszcze raz i jeszcze raz...

     A latem odbywaliśmy dalekie wyprawy na jagody, maliny, grzyby i nad Wadąg... olbrzymie jezioro, nad które szybko nauczyliśmy się uciekać spod troskliwych oczu naszych matek.

 

                                                                                                   XXXX

 

     - Jak myślisz, czy one robią coś złego dzieciom? - byłam bardzo zaaferowana i nie odrywałam oczu od Szczęsnego.

- Czasem włażą im w uszy.

- No i co wtedy? Co tam robią? - moje mocne postanowienie pozostania na noc w stajni zaczęło się chwiać.

- Nie wiem na pewno, ale dzieci potem chyba wariują albo robią  różne głupoty, lepiej nie próbuj, bo wtedy będziesz dostawała co dzień lanie...

- Aha, to jak ten ogier, który wczoraj oszalał na podwórzu.

- No właśnie.

- Musiała mu strzyga wejść do głowy przez uszy - powiedziałam z pełnym zrozumieniem i zupełnie nie chciałam już nocować w stajni.

 

                                                                                                   XXXX

 

                                    "...Kiedy byłam mała, mała, maleńka,

                                    śpiewała mi piosenki moja Mateńka..."

                 

     Jadzia Bućwiłło w długiej, szerokiej różowej sukience, z olbrzymią kokardą we włosach szczęśliwa choć trochę wystraszona tańczyła i śpiewała obok Mamy i fortepianu. Wyglądała prześlicznie, a ja tak bardzo zazdrościłam jej tej pięknej sukienki stojąc w przejściu za kulisami i czekając na swój występ.

     Ani trochę nie podobał mi się ten wiersz. Wolałabym tak Jadzia śpiewać w różowej sukience. Wszystko niby tak samo, Mama grała mi na fortepianie, scena i światła, prawdziwy teatr, tylko, że ja nie umiałam tak śpiewać jak Jadzia ani tak tańczyć jak ona. Ale jak tylko urosnę to ożenię się z Helmutem i on kupi mi jeszcze ładniejszą sukienkę! Mama mówi, że on już coraz lepiej czyta i pisze. No pewnie, bo to ja mu piszę te wszystkie "Ala ma kota..." i czytać też go uczę. On już niestety jest dorosły, ma 18 lat, ale i tak na mnie poczeka.

- Krysiu, teraz ty. Uważaj jak gram, postaraj się! - Mama przerwała mi marzenia o zemście na Jadzi.

 

                                    "O  ojczysta mowo nasza mowo,

                                    coś kwitła nam przed laty,

                                    Zakwitnij nam na nowo

                                    tak jak kwitną w lesie kwiaty."

 

     Ojej, zdaje się, że Mama za szybko gra i skończy za nim ja wszystko powiem. Ale nie, Mama już się nie spieszy, oddycham głębiej i kończę wierszyk trochę szybciej od niej. Tak jak mnie uczyła. Uśmiecha się do mnie. Więc wszytko w porządku. Ludzie klaszczą jak dla Jadzi. Teraz całą grupa wychodzi na scenę. Z przodu Marysia Bućwiłło, siostra Jadzi i Mama z akordeonem. Za nimi chłopcy. Jest też Helmut. Wygląda zupełnie dobrze, chociaż też jest przebrany.

 

                                    "Idziemy czarni zwęgleni

                                    jednym rytmem natchnieni..."

 

     Ładnie to mówią, może trochę za głośno. To się nazywa inscenizacja, wyjaśnia mi Mama. Już skończyli. Teraz Mama z Marysią śpiewają:

 

                                    "Hej taczanka, rastawianka

                                    twoja piękność oczy rwie

                                    Konnej Armii tyś kochanka

                                    Cztery Wichry koła twe..."

 

     Mama gra na akordeonie i śpiewa cienko, Marysia tylko stoi i śpiewa słabym głosem. Już wiem, że to jest duet, a refren, to jest to co śpiewają ci z tyłu wszyscy razem. Na zakończenie jakiś pan uściskał Mamy rękę i wręczył jej "Złotą księgę" i kwiaty, za to, że tak ładnie tańczyliśmy, śpiewali i deklamowali. Mama ślicznie wyglądała z tymi kwiatami i ogromnie żałowałam, że Tata musiał zostać w majątku, żeby dopilnować żniw, i że nie może nas tu zobaczyć.

 

                                                                                                   XXXX

 

     Właśnie - niczyje, jabłka - niczyje, porzeczki i maliny - też niczyje. Niczyje - więc nasze.

Objęłyśmy w posiadanie całe opuszczone gospodarstwo zza jeziora, tzn. ruiny i sad. Gospodarstwo to nazywano: „Barabaszką”.

Marysia i Irka myszkowały w tych ruinach, nas - Krysię i mnie znęciły owoce, do których można się było dostać albo przez pokrzywy, albo z kawałka wysokiego muru, jedynego, który pozostał z ładnego chyba kiedyś domu.

- Halo, Kryśki, tu jest dziura! - krzyknęła Irka

Podbiegłyśmy. Faktycznie była. Pewnie do piwnicy.

- A gdyby tam wejść..?

     Wypadło oczywiści na mnie. Byłam bardzo chuda, więc mogłam się przedostać przez wąskie przejście. W środku było ciemno i śmierdziało zgnilizną. Po chwili kiedy moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, spostrzegłam jeszcze dwa otwory w rodzaju drzwi, prowadzące do następnych części piwnicy. Obok jednego z otworów leżała zamknięta skrzyneczka. Przypomniały mi się wszystkie opowieści o uciekających w popłochu Niemcach i zapomnianych przez nich skarbach. Przytaszczyłam skrzyneczkę do otworu, przy którym czekały niecierpliwie dziewczęta. Ja pchałam od swojej strony, one ciągnęły od swojej. Kiedy już prawie wydostałyśmy ją na zewnątrz, runęła nagle resztka muru, obluzowana zapewne przez uprzednie wyjęcie kilku cegieł, które zawadzały na drodze skrzynki.

     Znalazłam się nagle w zupełnych ciemnościach odcięta od reszty dziewcząt. Bardzo się bałam, zwłaszcza, że "akcja ratunkowa" szła bardzo opornie. Póki jeszcze mogłam się z nimi porozumiewać - wszystko było dobrze, ale one straciwszy wszelką nadzieję, że potrafią mnie wyciągnąć samodzielnie - postanowiły wrócić do domu po pomoc.

     Wtedy zaczęłam się na prawdę bać. Tu pewnie są czaszki - myślałam sobie - takie jak w tym zbombardowanym sierocińcu w Barczewie. O Boże, a jak one się zaczną ruszać i mnie straszyć, za to, ze bawiłyśmy się nimi, zamiast je zakopać? Przecież oni tam w niebie wszyscy się znają i ze sobą rozmawiają a teraz zemszczą się na mnie.

     O Boże, spraw aby tu nie było żadnych czaszek, i żeby już Ojciec albo Mama szybko przyszli. Już nigdy nie będę się tak brzydko bawiła, nie wejdę więcej do żadnej piwnicy i nie chcę już żadnych skarbów, tylko niech już ktoś przyjdzie...

     A jeśli one ze strachu nikomu nic nie powiedzą?! To ja już tutaj zostanę. Na zawsze.

Byłam głodna i wystraszona. Płakałam cichutku i bałam się ruszyć. Zasnęłam.

     W środku nocy obudziła mnie Mama kilkoma mocnymi klapsami. Razem z Ojcem i kilku innymi ludźmi, którzy przeszukali jezioro myśląc, że utonęłam - wydostali z przerażonej i płaczącej Marysi prawdę o piwnicy, skrzyni i o mnie. Boże, jaka byłam szczęśliwa, że nie zostanę w tej piwnicy na noc! Od razu obiecałam Mamie wszystko - nie tylko, że nie wejdę już nigdy w żadne ruiny, ale że dalej jak do pasa nie wejdę sama do żadnego jeziora.

     A kiedy rano wstałam na stole stała otwarta skrzynka z „Barabaszki”.

A w środku jakieś pożółkłe albo nadwęglone papierki, jakieś gazety i książki, w dodatku wszystko po niemiecku. Byłam ogromnie rozczarowana tym skarbem.

 

                                                                                                   XXXX

 

     - No co, nie jestem jeszcze "fein kawalir?" - Szczęsny wypinał nową śnieżnobiałą koszulę i z rozmachem walił się rękoma po odświętnie wyprasowanych spodniach.

Od czasu do czasu odwracał się i z dumą prezentował tył swojej głowy, a wszystkim, nawet tym co tylko na moment siadali przy nas na ławce wyjaśniał:

- To ona, moja Adela dziś rano do mnie przyszła. Prowadziła mi rękę i widzicie jak się "fein" ostrzygłem? Ona już zawsze taka była. Dobra żona. Szkoda że się jej pomarło...

 

                                                                                                   XXXX

 

     - Krysia, Marek! - Myć, spać! - głos Mamy słychać było w całym PGR-ze tak wyraźnie, że nawet tu, nad jeziorem wiedzieliśmy kiedy jest zagniewana i kiedy trzeba się pospieszyć. Jeżeli wołała śpiewnie i pogodnie, mogliśmy się spóźnić, czasami nawet o całe pół godziny.

- Krysia, poczekaj - mój brat wolał wracać ze mną. Byłam starsza i w razie czego ja obrywałam. Ten spryciarz zawsze umiał wymigać się od kary.

- Gdzie byłaś? - Marek wyraźnie wolał dzisiaj być ze mną w dobrych stosunkach.

- W lesie.

- Kłamiesz, bo nic nie przyniosłaś - zaśmiał się z triumfem, tak jakby złapał mnie na złym uczynku. Bo jak ja powiem Mamie co on zrobił, to one też powie, że mówię, że byłam w lesie, w to nie prawda, bo nie mam ze sobą żadnych jagód ani nic innego z lasu.

     Wiedziałam już na pewno, że coś zbroił. Wydało się zanim doszliśmy do domu. Z góry szedł w naszą stronę wściekły Antek Kathar, syn oborowego i już z daleka wygrażał pięścią: - Jak jeszcze raz odczepisz łódkę, to cię zbiję na kwaśne jabłko - krzyknął w stronę Marka.

- A ty uważaj na niego bo powiem waszej Matce. - skończył w moją stronę.

- No to ci się upiekło - mruknęłam zła w stronę kochanego braciszka. Popatrzył tylko na mnie spode łba i pognał przodem.

- O co chodzi, coś ty takiego robiła w lesie? - spytała od drzwi Mama. Marek stał przy niej z niewinną miną.

- Nic. Byłam.

- Więc o co chodzi?

- Nie wiem co ci ten smarkacz naopowiadał.

- Nie pyskuj!

- Przecież nic nie mówię -  tobie oberwę uszy - syknęłam w stronę Marka.

- Ja przecież nic nie powiedziałem - wrzasnął przerażony.

Teraz to już Mama była pewna, że to ja nabroiłam, a nie ten głupi smarkacz.

- Co robiłaś w lesie?

- To samo co zawsze, byłam na grobach.

- Na jakich grobach?

- No, tam są trzy, na początku lasu, dwa z jednej strony a jeden z drugiej.

- Po co tam chodzisz?

- Zanoszę kwiatki, robię porządki. Dziś wbiłam tam krzyż z patyków bo na wszystkich grobach są a tam nie ma zupełnie nic i są okropnie zarośnięte.

- Lepiej tam się nie baw. Tam jeszcze mogą być miny.

     Wiedziałam już co to są miny i niewypały, bo Mama mi kilka narysowała na wszelki wypadek, żebym uważała jak gdzieś znajdę i broń boże nie ruszała.

A ja już dwa wcześniej znalazłam ale to byłą moja tajemnica. Zaniosłam je do takiego tunelu pod torem kolejowym, żeby ich dzieci nie znalazły. Byłam z tego bardzo dumna.

Więc tam przy grobach nie było żadnych min.

- Czyje te groby?

Ale Mama nie wiedziała i kazała iść spać. Ojca nie było, więc postanowiłam nazajutrz spytać Szczęsnego - on wie wszystko.

I tak też było.

 

     - A te pod lasem? Te z lewej strony to Bilskiej, a ten z prawej to rządcy majątku. Niedobry z niego był człowiek i dlatego tak mu przyszło spoczywać nie po chrześcijańsku. Jak Ruski przyszli to się na nim zaraz poznali.

- A co on zrobił?

- Swoich wydawał, psubrat - splunął Szczęsny.

- A te z prawej strony? Przecież Bilska żyje i Wera i Werner też.

- Ona miała więcej dzieci. Tamte pomarły na tyfus, dwie dziewczynki, tylko Wera została.

- I Werner - sprostowałam, przygnębiona śmiercią dziewczynek.

- A tam - machną ręką Szczęsny - Werner to się niedawno urodził, po wojnie i z innego ojca. Chyba z Kwaśniewskiego... - zastanowił się.

- Ale Kwaśniewski mieszka z Heleną a Werner przecież nie ma wcale ojca - zaprotestowałam.

Nic się nie znasz - mruknął Szczęsny - Lepiej idź już się uczyć bo jak cię szkólnik jutro zapyta to nic nie będziesz wiedziała. - A wiesz kto jest ten najgłupszy na świecie?

- Nie wiem.

No, szkólnik - bo nic tylko pyta i pyta! - roześmiał się nagle.

- Wcale nie - oburzyłam się, bo lubiłam swoich nauczycieli i sama chciałam zostać nauczycielką, a od czasu kiedy rozstałam się z moją pierwszą szkołą i moimi pierwszymi wrogami, chętnie chodziłam do szkoły.

 

                                                                                                   XXXX

 

     Przyszli w nocy. "W imieniu prawa" zdemolowali biurko Ojca. Z przerażeniem patrzyłam jak przetrząsają skromną zawartość naszej szafy, grzebią w koszulach i w majtkach,. Wyrwali nawet dwie deski z podłogi...

Czego chcieli? Czego szukali?

- Niech się Pani nie martwi - powiedział jeden z nich do Mamy - to pewnie nieporozumienie. Wyjaśnimy i mąż wróci.

Szczęsny, którego wzięto na świadka stał ponury i milczący.

     A rano było tak jak zawsze. Mama do pracy - ja do szkoły. Pozornie nic się nie zmieniło. Ojciec ostatnio i tak rzadko bywał w domu.

Czasem kiedy znienacka pytano mnie o Ojca peszyłam się na moment. Ale już wkrótce uświadomiłam sobie, że uwięzienie Ojca wzbudzało nie ludzką niechęć ale coś wręcz przeciwnego - autentyczne współczucie i ogólną serdeczność.

     Na salę rozpraw mnie nie wpuszczono. Podglądałam przez dziurkę od klucza i czasem zza pleców perorującego adwokata udało mi się zobaczyć wymizerowaną twarz Ojca. Matka trzymała się dzielnie. Nie płakała prawie wcale. Szalenie energicznie szukała dowodów i świadków.          Pomagali na wszyscy w około, a najczęściej ci ludzie, którym rzekomo Ojciec źle życzył. Czyli prawie wszyscy mieszkańcy PGR-u. Coś mi się nie tu zgadzało. Zaczęłam więc szperać na własną rękę. Wypytywałam ludzi - nie chcieli mi nic mówić, głaskali mnie po głowie, karmili świeżo upieczonym chlebem i owocami z własnych ogródków. Dlatego nadal nic nie rozumiałam i powoli zaczęłam się przyzwyczajać do nieokreślonej nieobecności Ojca.

     Matce było bardzo ciężko. Najpierw sprzedany został nasz fortepian, a potem jedyna w naszym życiu krowa.

- Czemu płaczesz?

- Bo się ogląda za nami, widzisz, i wcale nie chce iść.

 

                                                                                                   XXXX

 

     Na wiosnę dostałyśmy kawałek pola i kartofle. Sadziłyśmy je we dwie, potem przyszły inne kobiety, żeby nam pomóc. Sadzenie to miłe zajęcie. Gorzej było jesienią kiedy trzeba było je wykopać. Mama daleko z przodu, ja obiecuję sobie, że obejrzę się nie wcześniej, jak za tamtym drzewem, przecież jeszcze tak niewiele ukopałam.

     A niedaleko roiło się od jagód i grzybów. Słyszałam nawołujące się inne dzieci, to pewnie Staszek Kozunów ze swoją bandą. Jak dojdę do tego drzewa to będzie prawie połowa i wtedy się obejrzę i będę dumna, że tyle urobiłam. Byłam zmęczona, a przecież miałam już wprawę.

     Za to cudowne było lato i wakacje. Co rano gwałtowne szarpnięcie za nogę wyrywało mnie ze snu:

- Kryśka, wstawaj! - Staszek ciągnął niemiłosiernie za sznurek, którego jeden koniec przywiązany był do mojej nogi a drugi zwisał z okna sięgając z pierwszego piętra na sam dół. Świetny mechanizm. Chyłkiem i na palcach, żeby nie obudzić Marka i Mamy, którzy spali w osobnym pokoju i po przeciwnej stronie korytarza. Mama była szalenie wrażliwa na moje ranne eskapady, więc umykałam z domu modląc się, żeby nie skrzypną głośno żaden stopień na starych rachitycznych schodach.

     Nasz mały korytarzyk znowu był pełen jabłek i gruszek. A na klamce od drzwi Mamy wisiał bukiet ślicznych kwiatów. Podejrzewam, że to Szczęsny wożąc mleko do miasta ogołacał bez skrupułów cudze ogródki, żeby móc tylko zrobić Mami miłą niespodziankę. Nigdy potem nie jadłam już tak dobrych, soczystych i świeżych owoców, jak te, które kradł dla nas.

     Udał się! Wsiadłam na oklep na dorodną kobyłę i... ruszyłam przez pola i nad jezioro.

A po powrocie na "majątek", jedząc dwie kromki chleba na raz, pędziłam w stronę Irki, Marysi i Kryśki. Z motykami, grabiami, czy innymi szpikulcami mknęłyśmy w stronę małych poletek stacji doświadczalnej, żeby pleć, grabić, liczyć ogórki i pomidory, a nawet strączki na grochu. Cudowna zabawa a w dodatku jeszcze za to nam płacono. Wszystkie byłyśmy czarne od opalenizny, nieustannie głodne i zachwycone życiem.

Tylko czasem wieczorem...

- Mam znowu płakała - szeptał mi w kącie Marek - nie siedź tak długo na dworze.

 

                                                                                                   XXXX

 

     - A co pani do tego? Niech sobie pani lepiej pilnuje swojego Pikusia a od mojego psa niech się pani odczepi! - Wołał zdenerwowany Szczęsny w stroną Pawlukowej.

- Widzisz ja nie podoba jej się mój Fifi - dodał już spokojniej w moją stronę - we Francji dużo psów tak strzygą. Widziałem. To już taka rasa jest - wyjaśnił.

Pogłaskał swojego psa a ten polizał go po ręce.

- Nie martw się Fifi, ona nigdy nie była we Francji, to i skąd może wiedzieć - a kudłaty, miejscami wystrzyżony do gołej skóry kundel, który nieudolnie naśladował pudla zamerdał ze zrozumieniem ogonem i jeszcze raz polizał swojego pana.

Pewnie, Szczęsny był wszędzie i na pewno wie najlepiej.

 

                                                                                                   XXXX

 

     Były schludne i czyściutkie. Zawsze porządnie wykrochmalone i odprasowane. Wygrywały wszystkie konkursy PCK. Trzy pary długich warkoczy i zielonych oczu. Lubiłam u nich bywać. Nazywałam je: "Dorotkami". Mieszkały po środku wsi w starej drewnianej, krytej słomą chałupie. Wewnątrz, ciotka, babka i mnóstwo poduszek, serwetek, ściereczek z haftowanymi napisami po niemiecku w rodzaju naszych; "Kto rano wstaje...", "Gość w dom..", "Smacznego" nad stołem i "Dzień dobry" przy drzwiach. Babcia byłą właścicielką sadu i kawałka pola. Sad niewielki, pole mało urodzajne, wiec ciotka jeździła na dodatkowy zarobek do miasta. Dziewczęta też pomagały jak mogły przy tej miniaturowej gospodarce ogrodzonej od reszty wsi żywopłotem.

     Była jeszcze WAFELNICA. Dziwny, choć szalenie prosty przyrząd, na który składały się jakby dwie nałożone na siebie płaskie patelnie, umocowane na osi umożliwiającej regulację smażenia. Obracało się to po prostu na ogniem spod płyty kuchennej. Do środka tych złożonych patelni dawało się rzadkie ciasto a wyjmowało wafelki w kształcie serduszek. Pyszne były.

 

     Wiele lat później, podczas moich odwiedzin w zaprzyjaźnionej Republice Demokratycznej Niemiec, w jednej z niemieckich spółdzielni produkcyjnych, w domku pełnym poduszek i serwetek z budującymi napisami, poczęstowano mnie... waflami w kształcie serduszek.

Były złociste, chrupiące, zupełnie jak tamte, które w dzieciństwie tak bardzo mi smakowały - "Wafelki Dorotek".

Tylko wafelnica była już elektryczna.

     Zrozumiałam wtedy jak trudno było utrzymać ciotkom ich małą oazę przedwojennych wspomnień, jak marzyły cicho o miejscu, gdzie ich budujące serwetki nie będą zamierzona demonstracją a tylko miłym oku codziennym elementem ich życia.

 

                                                                                                   XXXX

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

     On już zupełnie ogłupiał - Pawlukowa stała na ganku przed pałacem i z oburzeniem przemawiała do Chlisowskiej i Preusowej. Ona już tak zawsze. Nie gadała, nie plotkowała, ale przemawiała z oburzeniem. Zawsze ogromnie ciekawska i podsłuchiwała na schodach.

- To wstyd i obraza Boska. Pośmiewisko staruch z siebie robi. Kto to widział, zeby capa do wózka zaprzęgać? Kozą powozi, moja pani, i tak po majątku jeździ. Na mózg mu padło, ja pani mówię, źle bez baby - szepnęła przejmująco w stronę Preusowej.

- Żeby tak mój Jasiek, ale bym mu dała! - dodała Chlisowska groźnie zamiatając spódnicą.

- Ale fajnie! Wózek z kozą! A Szczęsny na kozie, o Jezu bo umrę! - śmiałam się do rozpuku - To by koza miała sześć nóg i do tego dwie krzywe! Ale heca!

- A pójdziesz stąd smarkata! Do dorosłych się wtrąca, widział kto? - Odwróciła się Pawlukowa w moją stronę.

Nie czekałam na ciąg dalszy. Popędziłam za Szczęsnym, wózkiem i kozą.

 

                                                                                                   XXXX

 

     Zadecydowały ostatecznie skrzypce. Wydały mi się wystarczająco interesującym atrybutem mojego nowego życia i szybko przechyliły szalę moich wahań na korzyść szkoły przy ul. Jagiellońskiej 10. Zostałam więc uczennicą Liceum Pedagogicznego w Olsztynie. Cztery lata nauki, które mnie tu czekały wydały mi się ciągłym pasmem przyjemnych niespodzianek.

     Pierwszy apel. Jarze zazdrościłam tym z lewej strony - byli już prawie dorośli, pewni siebie, nie zauważali "maluchów" takich jak ja. Czasem tylko jakieś spojrzenie zabłądziło niechcący w naszą stronę. Było milczące i pełne dostojeństwa. Mnie druzgotało. Widziałam wtedy natychmiast  swoją pełną loczków głowę, "baranek", własny nos, z którego nie wiedzieć czemu tak dumna była Babcia, moim zdaniem za mały i za okrągły. Pewnie za krótko Babcia go wyciągała... No i te nogi, krzywe i chude.

- Nie pchaj się mała - jakiś dryblas zmierzył mnie pogardliwym spojrzeniem - ze wsi, czy jak? - wymamrotał.

- Gorzej kolego, z PGR-u - odpowiedziałam zaczepnie.

 

                                                                                                    XXXX

 

     Gdzie ja ją widziałam? Skąd ją mogę znać?

Dziewczyna miała okrągłą buzie, ciemne gładkie do ramion włosy, grzywkę na czole i uśmiech. Śliczny radosny uśmiech, który mnie zmylił. To była Mania! Ta sama Mania, która rzuciła mi w twarz moją własną lalkę te niesprawiedliwe słowa: "niemiecka świnia".

Ile to już lat temu? Siedem? Ma na sobie granatowy fartuszek jak my wszystkie. Ładnie go nosi. Jej biały kołnierzyk jest zawsze idealnie czysty, włosy lśniące i gładkie. Jest dorosłą. To trudno wyjaśnić, ale o rok starsza ode mnie miała dojrzałą już twarz i jak to się kiedyś wdzięcznie nazywało - kibić.

     Więc stało się - jak z reguły w takich przypadkach, w klasie powstały dwa obozy - w jednym Mania a w drugim ja.

 

     - Kto to przyniósł? - Pani Kosz wzięła ostrożnie gałązkę kasztanu leżącą na katedrze. Zielone pąki miały lada chwilę pęknąć. Widać już było maleńkie, mięte listki.

- Wiosna. Pamiętam co wam obiecałam. Więc gdzie?

- Nad Łynę, nad Łynę! Pani psorka pamięta? Na cały dzień! Prosz Pani, na cały dzień..?

Młoda nauczycielka uśmiechnęła się.

- Na cały dzień. Obiecałam przecież. Za pierwsze kasztany, za wiosnę...

- Ona zawsze musi z czymś wyskoczyć - syknęła w moją stronę Mania wzruszając ramionami - kasztany! Phi! I tak by nie było lekcji, bo Prima Aprilis i zwialibyśmy do 'samochodówki". Zamienilibyśmy się szkołami jak w zeszłym roku.

     Mania ostentacyjnie przeszła obok mnie, wyciągnęła jakiś romans wytarty popularnością i zatonęła w lekturze ignorując nasze szczeniackie radości.

 

     "Wróć do mnie moja miła..."

Bogdan Paprocki wzruszał tenorem serca dziewcząt ubranych w auli. Był jeszcze jakiś skrzypek wirtuoz. Odmachawszy smyczkiem ekwilibrystycznego kanarka ukłonił się z rozmachem, a na bis zademonstrował w duecie z fortepianem wspaniały "Taniec ognia". Wszystko razem nazywało się ARTOS i raz w miesiącu urządzało egzaltowanym pannom pensjonarkom koncerty - wiew z dalekiego świata, artystyczne wtajemniczenia.

     Najczęściej nudziłyśmy się tą niewybredna produkcją kulturalną. Chociaż może nie wszystkie. Monia przez kilka kolejnych dni śpiewała liryczne tanga siadając rozmarzona w oknie. Wysyłając tą swoją pączkującą erotykę w siną dal, jak bohaterów "Przechadzki" Staffa, w swoim szkolnym wypracowaniu.

 

     - Słuchaj, ale bomba - Zuzia z rozmachem wyciągnęła wszystko z teczki, żeby znaleźć swoje wypracowanie

- Nie mam - oznajmiła w końcu z rezygnacją - a tak się namęczyłam. Musiała zostać w domu.

Zrobiło mi się żal Zuzi, nigdy nie była najlepsza w Polskim

- Napiszę ci na rysunkach - zaproponowałam wspaniałomyślnie.

- Cudna jesteś! - Zuzia rzuciła mi się na szyję - a wiesz? Mania chodzi z Romkiem Dołżyckim.

     Ta bomba była dla mnie. Romek był tutejszy. Jego "r" w czułym "Marysiu" było takie samo jak moje sprzed siedmiu lat.

        

     - Musisz je codziennie masować okrężnym ruchem i szorstką rękawicą kąpielową. Dobrze robi na przemian gorący i chłodny tusz. A najlepiej...

Kiedy wchodziłam do klasy Mania urywała nagle swój wykład "przyjaciółkowych" rad na temat racjonalnej pielęgnacji biustu. Tak... Tusz, łazienka. Miała na pewno już to wszystko w domu. Przecież od tamtego czasu minęło już siedem, osiem lat... W niczym już nie przypominała tamtej brudnej i zawszonej, dziewczynki z baraków, nienawidzącej mnie za czerwone wstążki w moich warkoczykach.

 

                                                                                                    XXXX

 

     - Ładnie tu teraz, nie? Niech tylko panienka popatrzy - Szczęsny zatoczył ręką szeroki gest wokoło. Niedaleko za Wadągiem, najładniejszym jeziorem świata, zachodziło czerwoną kulą słońce. Las z prawej strony ciemniał coraz bardziej. Pałac na wzgórzu był już prawie niewidoczny.

- Ładnie - Powtórzyłam za Szczęsnym. Ścisnęło mnie coś za gardło. W groteskowym skrócie przegalopowały mi przez głowę skrawki mojego dzieciństwa. Popatrzyłam na Andrzeja i Jacka. Oglądali z życzliwym zainteresowaniem i lekką pobłażliwością starego człowieka, który dla nich nic nie znaczył, poza tym, że nagle przyszedł bóg raczy wiedzieć skąd i nakrył nas na grochu.

     Pewnie, głupio być w tym wieku nakrytym na łasowaniu w świeżych grochowych strączkach. Dobrze, że to akurat był Szczęsny, bo strach co by ludzie mogli pomyśleć.

Mogę sobie to doskonale wyobrazić, przecież doskonale ich znałam.

Na przykład tak, Chlistowska:

- "Kryśka Jackowska, nie pamięta pani? No ta, z majątku, w pałacu mieszkali a jej matka potem zarządzała ogrodem. No i pomyśl pani, taka stara a groch kradnie.

- Co też pani opowiada, na rękach ja przecież nosiłam, a tak mała była jak tu przyjechali - stara Kozunka zamachała rękami przed nosem sąsiadki pokazując mój mikroskopijny rozmiar.

-  Teraz to panienka - studentka, przyjechała z miasta na wakacje - dodaje Pawlukowa.

- Widać tęskni za Lęgajnami, za rodzinnymi stronami, tu się wychowała - broniłaby mnie nadal Kozunka.

- Ale cudzy groch łasować? Nieładnie - kręci głową Pawlukowa -  co by ojciec powiedział, toż on na cały PGR był zarządcą.

- A daj pani spokój - zaperza się Chlistowska - co tu takiego, kawałek brudnego jeziora, zniszczony park, pałac też już się sypie. A te czworaki zaraz się rozlecą, ściana pękła, sufit spada, niech sama pani powie pani Kozunowa, zaraz nam na łby pospada i wszystkich przygniecie.

- Dać coś ludziom - kręci głową z politowaniem Pawlukowa - to zaraz zniszczą. Przed wojną to czworaki były rychtowane. Ładnie było. Przecież też tu mieszkałam to pamiętam. A pałac? Jeszcze po wojnie to był piękny ale potem posprowadzało się tam różnych takich. No niech sama pani powie - kury w łazience chowali...

Nie gadajcie, nic tylko żale i żale. Wszystko się w końcu musi rozpaść - energicznie przerwała im Bolińska co się do tej pory tylko przysłuchiwała - a teraz nowe będzie. Postawią za pieniądze z kombinatu. Zobaczycie.

- No, a najładniejsza była ta część dla służby - uśmiechnęła się jeszcze do wspomnień Kozunka - to właśnie Jackowscy tam mieszkali i ta Krysia codziennie goniła po schodach w tych za dużych butach, pamięta pani?

- A co mam nie pamiętać - przytaknęła Chlistowska."

 

                                                                                                    XXXX

 

     Chłodne tego roku lato było już w pełni. Siedzieliśmy tu już od tygodnia - Mania, Andrzej, Jacek i ja. Namówiłam ich na te Lęgajny. Na jeziora, lasy, owoce i... ten groch.

- A ja to tak sobie chodzę po tych polach. Muszę zobaczyć czy wszystko w porządku - głos Szczęsnego wyrwał mnie z rozmyślań - emeryturę mi dali, ale kto im to wszystko przypilnuje? Ja tu był od dziecka, znam wszystko, każdą ścieżynkę, każdy krzaczek, a jak nowy przyjdzie to co on tam wie - splunął z bezzębnych dziąseł.

- A pan tu był za Niemców? - zainteresował się Jacek.

A był, był. O tam pod lasem właściciel leży, a jego żona do Niemców uciekła. Wszyscy stąd uciekali przed Ruskimi. Bali się. A ja ich lubił. Do niewoli mnie wzięli - dodał Szczęsny dumnie wypinając pierś - to ja sobie żonę stamtąd przywiózł i śpiewki różne takie: "jiszczo raz, jiszczo raz, jiszczo mnogo, mnogo raz..." - zaintonował nagle z przytupem.

- I wrócił pan tu do Lęgajn zaraz po wojnie? - tym razem spytała Mania.

- Przecież  do domu wróciłem, na swoje. Tamci uciekli. A jak sami nie poszli to ich wywieźli do Heimatu. Najpierw Niemcy wywozili, to się nazywało - ewakuacja. A potem tych co jeszcze zostali Władza Ludowa wysiedliła. A potem przyjechali nowi ludzie - ze wschodu. Małyszko był pierwszy. Miał dwa konie, którymi przyjechał aż stamtąd, zza Buga. Siedzi we wsi do dziś, tylko dzieci się do miast powydawały. I tak się pomieszali. Potem też trochę tych z Niemiec powracało. Żal im było ojcowizny. A potem znowu wyjeżdżali bo... - Szczęsny przerwał nagle.

- Dlaczego? - Wyrwało się Mani.

     Popatrzyła na mnie niepewnie a mi się przypomniały nasze pierwsze spotkanie i jak mnie z braćmi wyzwiskami obrzucili.

Wiem - szepnęła - pamiętam... Byłam wtedy taka głupia i zła dziewczyna. Czy już nigdy nie pozwolicie mi zapomnieć - popatrzyła na mnie tak jakoś niepewnie, przepraszająco - ale teraz przecież jest inaczej. Minęło tyle lat i wszyscy jesteśmy już stąd... - urwała bezradnie.

Jesteśmy STĄD.

Tak. Ty, ja, Krysia Hęzelek, Zygfryd i Waltrauda Ząbeccy, Bernard Kłyszejko, Werner Jabłoński, Władek Draciuk i wielu, wielu innych.

A Dorotki? One też były stąd. Więcej - One się tu urodziły, a przedtem ich matki i babcie. A teraz? Dostałam dwa pogodne listy gdzieś z Westfalii.

- Dlaczego?

Może dlatego, ze nie zrobiliśmy nic, żeby ich zatrzymać...

     I jakże inna była ta Mania, od tamtej ponurej dziewczynki, z którą tak bardzo chciałam się zaprzyjaźnić w dzieciństwie.

- Dlaczego? - Szczęsny potarł w zamyśleniu brodę - bo widzi panienka, jeszcze mój Ojciec miał polskie książki i kiedy żandarmi przychodzili na rewizję, to przedtem przychodził taki jeden, też żandarm, ale nasz i uprzedzał ojca. Wynosiliśmy wszystkie książki do lasu z dala od chałupy. Nigdy nic nie znaleźli. Ale były takie domy gdzie mówili po niemiecku, a potem kiedy nastał Hitler to już zupełnie się zniemczyli. Podobał im się ten Herrens Folk. Zaczęli sobie zmieniać nazwiska albo pisali je po niemiecku, a młodzi maszerowali z hałasem waląc w bębny albo kamieniami w okna tych... "Pole". Pamiętam jeszcze jak w niedziele, w kościele w Barczewku, w czasie mszy usiłowaliśmy po polsku przekrzyczeć tych drugich co śpiewali po niemiecku.

 

     Wracaliśmy powoli w stronę pałacu. Było już ciemno. Mijaliśmy właśnie stare dworskie czworaki.

- O tu mieszkała Ząbecka, pani Krysia pamięta - Szczęsny wyciągną rękę w stronę najbliższego domu - wyjechała.

- Tak, ale jej wszystkie dzieci zostały: Wala, Zygfryd, Hilda, Elżbieta i Marysia - wyliczałam głośno - pożeniły się z Zabużanami i mieszkają w Olsztynie - dodałam.

- To ja właśnie chcę powiedzieć, że wyjechali tamci co przed wojną z werblami chodzili i krzyczeli za Niemcami. Niektórzy nawet ojców polskich mieli ale im się bardziej Hitler podobał. - Szczęsny z rozmachem zabił komara na swoim czole - Byli i tacy co po wojnie próbowali tu zostać i dzieci rodzili już w Polsce. Ale często, chociaż to wcale nie byli ci, którzy najbardziej za Hitlerem krzyczeli - nie mogli się do Polski przyzwyczaić. I znowu wyjeżdżali "swoich" szukać. Zapomnieli, ze ziemia najważniejsza, na której się ich ojce rodzili.

 

                                                                                                    XXXX

 

     "Pytasz dlaczego ja nie wyjechałem do Niemiec, mimo, że cała moja rodzina sie tam znajduje?

Czy ty Krysiu na to pytanie sama nie znajdujesz odpowiedzi?

     Moi bracia i siostra wyjechali jeszcze przed wojną do Niemiec, jak inni do Francji czy do Ameryki, za chlebem. Gdybym nie uciekł w 1933r. do Polski może też byłbym teraz w Niemczech, ale wtenczas nie byłoby Matki i nie byłoby Ciebie ani Marka. Nie kochanie, ja jestem tu bardzo związany. Mogę ponosić klęski i niepowodzenia ale stad nikt mnie nie ruszy. Czekałem na to razem z Ojcem, stryjem a przede wszystkim z ciotką stryjeczną z Rusi, która mi przepowiedziała, że tu będzie Polska i ja w niej."

         [ z listu Ojca ]

 

                                                                                                    XXXX

 

     - Dlaczego chcecie jechać?

- Wcale nie chcemy.

- No to co was tam gna?

- Ciotki... no i sama powiedz, co my tu mamy..?

- To samo co my wszyscy i ładny sad.

- Ty się uczysz...

- Dorota, ty też mogłaś się uczyć. Po co zrezygnowałaś tak szybko?

- Może ale popatrz na Renatę. Haruje jak wół i co ma z tego? Najpierw, żeby starczyło, musiała byś tą służącą do wszystkiego. Zaparła się. Teraz jest w biurze. Ale jak wieczorem wraca ze szkoły - to leci na twarz ze zmęczenia. I po co? Zanim zda maturę to dostanie gruźlicy, a babce się umrze. No a jak nawet zda, to stówę jej dołożą do pensji, za te cztery zasrane lata.

     To prawda, trudno im było. Babcia - staruszka, nie radziła sobie już ze swoim kawałkiem pola. Ciotka, przedwcześnie postarzała kobieta, dojeżdżała do miasta jako "fizyczna" i ze swojej małej pensyjki kupowała właśnie te wszystkie proszki do prania i środki czyszczenia, szorowania i jeszcze nowe wstążki na warkocze dobrze domytych dziewcząt.

- Czy myślisz, że całe życie można przechodzić w wykrochmalonym fartuchu zrobionym ze starej babcinej sukienki? - zapytała Dorota.

- A tam, myślisz dadzą wam od razu kiecki i pończochy? Czekają z niecierpliwością, żeby każdej z was włożyć na ten polsko-niemiecki biust tuzin kolorowych koralików? - Zirytowałam się.

- Żebyś wiedziała. Czekają. Oni też mieszkali kiedyś w Lęgajnach. Tu niedaleko, gdzie teraz Kwiatkowscy.

- A po jakiemu będziecie gadały? Wasza niemczyzna to jest raczej żałosna.

- Sama mówisz, że nauczyłaś się w ciągu tych trzech miesięcy co byłaś w tym niemieckim sanatorium...

     Tak, tylko nie wspominałam ani słowem o tym jak uchylały się drzwi do mojego pokoju i przychodzili, żeby sobie popatrzeć na tą małą "Polin", jak macali moje flanelowe bluzki i ze zdumieniem stwierdzali, że to nie skóra z niedźwiedzia...

Któregoś dnia dostałam kartkę od was, kolorową widokówkę z Olsztyna - kawałek ulicy, skrzyżowanie, ratusz, centrum. Nie pamiętam już, która z was to pisała: "Patrz nie ma już kina Polonia", urwali ten kawałek paskudnego muru. Za to będzie nowy Orbis i pawilon towarowy, a druga dopisała: "Fajnie będzie, widziałam makiety. Może skończą zanim wrócisz".

     - "Wy brudni Polacy myślicie, ze uda się wam w ten sposób zniszczyć nasze miasto? Nie zdążycie! Ja ci to mówię! Nie pozwolimy. Tu, tu - patrz ty Polko, tu się urodziłam!" - chuda Niemka, która wpadła nagle jak bomba do mojego pokoju, wymachiwała mi waszą kartką przed nosem. Mówiła, więcej, krzyczała, wyzywała i przeklinała. Nie chciała wyjść. Musiała mi wykrzyczeć całą swoją nienawiść. Dopiero Gejer, ten student prawa, zwabiony wrzaskami swojej rodaczki zabrał ją z mojego pokoju. Myślę, że nawet ją uderzył. Nawet na pewno. Długo mnie potem przepraszał w imieniu "całego niemieckiego narodu", że nieszczęśliwy, bo nie tylko podzielony ale i tysiące straciło ojczyznę, więc muszę zrozumieć...

- Ale nie bójcie się, może wam to się nie zdarzy - pomyślałam i dodałam głośno - No tak,  będziecie przecież te biedne Niemki, spolszczone i przetrzymywane za "żelazną kurtyną". Będziecie pewnie, obok nieufności, szybko wzbudzały współczucie. Żeby wam nie psuć, nie przyślę wam kartki z Olsztyna z nowym Domem Towarowym.

- Przestań. Ja przecież nie chcę jechać - Dorota była bliska płaczu.

- Masz wypij - podałam jej kieliszek - pewnie nie dostaniesz tam takiej wódki. Zresztą kto wie, za dewizy... Więc za wasz ostatni Sylwester w Polsce!

- Świnia jesteś. Po tym wszystkim cośmy razem przeżyły...

     Właśnie, Dorota. I nie wzruszą mnie twoje umorusane łzami i tuszem policzki. Dam ci w prezencie gramatykę niemiecką, wolę żeby wzięli cię za żałośnie spolszczona Niemkę. Więc lepiej im zasuń dobrze zakonserwowany język ojczysty. To zrobi na nich wrażenie. Zapewniam cię.

 

                                                                                                   XXXX

     Minęły kolejne cztery lata. Znowu postanowiłam odwiedzić Lęgajny.

Ten sam stary dworzec. Ta sama droga. Nie. Niezupełnie, bo zamiast błotnistych kolein nowy asfalt.

- Patrz, tu na lewo olbrzymi sad, zupełnie jak nowy, aż do Wadągu sie ciągnie. Pamiętasz, opowiadałam ci - wołałam do mojego chłopca.

     Przywiozłam go tu, żeby pokazać mu to moje PGR-owski dzieciństwo, żeby przekonać go, że mogło być pięknie.

- A tu na prawo jest Kombinat. Same szklarnie, widzisz? - machałam mu entuzjastycznie przed nosem.

Choć wejdziemy tędy, nie galową bramą a kuchennymi schodami - ciągnęłam go za rękę w stronę podwórza. Stara cieplarnia, gdzie miałyśmy drugi "sztab" w okresie "Timura", stara grusza za świniarnią, z której cudownie było widać błyskawice, gnojówka przed oborą, którą tak bardzo chciałyśmy zlikwidować, zanim nas stąd przegonili. To wszystko jeszcze było. I pałac - ta stara żałosna rudera...

     Usiedliśmy na ławce przed pałacem. Już dawno nie było altany ani dzikich pnączy, zerwane dzikie wino odsłoniło całą brzydotę czerwonego pruskiego muru. Ze starej świetlicy dobiegały dźwięki Dziennika Telewizyjnego. W pałacu mieszkali inni obcy ludzie i ich nowe dzieci. W parku pełno było króliczych klatek i kurników. A kiedyś z okna mojego pokoju oglądałam kwitnące piwonie... Dać co ludziom...

     A z prawej strony nowy spichlerz biały, murowany. Obok starego był dąb. To z niego spadł kiedyś Szczęsny, likwidując nasz "sztab generalny". Trzeba było przyciąć gałęzie, "żeby nie przeszkadzały elektryce". Piłował więc gałąź, na której sam siedział. A ja cieszyłam się wtedy stojąc pod dębem i czekałam aż Szczęsny runie z nią na dół. No i runą. Prosto na mnie.

     Nie było dębu. Nie było też maleńkiego domku Kathra za parkiem. Śmiesznego domku jak dla lalek, który nie wiedzieć jakim cudem mieścił potężnego oborowego z jego obfitą bziołką i kilkorgiem dzieci. Na miejscu Kathra i obok stał dwa piętrowe domki. Jak dwa pudełeczka oderwane od jakiegoś osiedla i przeflancowane w resztkę starego przypałacowego sadu. I niedaleko, za tą drogą, gdzie pamiętam stare zrujnowane czworaki, stały kolejne nowe domki, jasne od świeżej farby a obok nich sklepik zamontowany w starej łaźni, która nigdy nie działała.

 

     Stary dom Kozunki...

- Krysia! Przyjechałaś znowuj do nas! - rzuciła mi się na szyję. Mój chłopiec, zaskoczony i zdezorientowany tym przywitaniem, stał z boku ale już zaraz zaprowadzono nas do izby, chciano nakarmić i napoić.

- Dalej taka chudzinka jesteś, przyjedź tu na wakacje, odkarmimy cię, zaraz będziesz ładniejsza.

- Krysia, byłaś na majątku, widziałaś jak tam teraz? - czekano zdumienia i pochwały. - Akurat do podwórza się zabrali. Wyrównają, zaźwirują... a pamiętasz jak kalosze zgubiłam tam w błocie? Hilda mnie chciała przenieść ale obie my wpadły do gnojówki. A może jajko wypijesz, świeże, od kurki?

- A Terska za mąz wyszła. I tak wszystkie idą. Tadzik też się chce żenić. Niedobre dzieci, już im matka nie potrzebna. A może jednak po jajeczku wypijecie, a mleka? Nie? Na prawdę nie?

- To choć do Hildy, zobaczysz jak ładnie mieszka.

Telewizor, pralka, ładne meble w prawie jak miejskim mieszkaniu.

- Nic się nie zmieniłaś a dzieci masz takie duże - powiedziałam od wejścia na przywitanie.

Hilda Ząbecka i Edek Chlistowski. Ona stąd z Lęgajn, a o kresowianin.

- A Wala, Elżbieta, Marysia i Zygfryd - wyliczała Hilda - wszyscy mieszkają w Olsztynie. Tylko mama pojechała. Patrz, tu są zdjęcia. Bardzo tęskni. Ładnie mieszka i dobrze wygląda ale chyba wnet nas odwiedzi.

     Oglądałam już te zdjęcia, tak dobrze znam wnętrz niemieckich mieszkań i z tej i z tamtej strony muru. Przy telewizorze stara, otyła kobieta. Bardzo samotna. Jak może jej tam być dobrze, kiedy tu rodzą się jej wnuki? - pomyślałam.

I jeszcze jedno zdjęcie i jeszcze...

     A na jednym domek piętrowy, solidny i po niemiecku brzydki. Porządny, równy ogródek, Przy drzwiach niemłoda już kobieta o typowej niemieckiej twarzy. Kiedyś musiała być rumianą Gretchen.

- To właścicielka naszych Lęgajn.

- A patrz, tu na  domku napis "Haus Lengeinen" - pokazuje Hilda palcem. - Matka u niej służyła przed wojną, więc teraz, na starość, chciała ją znowu do siebie ściągnąć - tym razem Hilda zwróciła się z wyjaśnieniami do mojego chłopca.

"Haus Lengeinen"... chodziło mi po głowie. Stara kobieta z namiastką dawnych wspomnień. Czy było mi jej żal?

- Krysia, poznałem cię po głosie - Edek przywitał się z nami serdecznie. - Podobno chciałaś zobaczyć Szypry? Nie masz pojęcia co tam teraz jest!

 Zamiast ruiny starek dworku cały ośrodek wczasowy. Nasz! Pegeerowski. Domki drewniane, przystań na Wadągu. Chcesz pojedziemy. Teraz dopiero będzie ci się podobało - zachęcał Edek zbierając rozrzucone fotografie.

     Szypry. Daleko za lasem, kawałek muru, tonący w bzach. A jesienią agrest, porzeczki, śliwki. Na prawo od piaszczystej drogi truskawki na stromym zboczu spadającym do jeziora. I grzyby, kilometry grzybów. Wszystko niczyje i przepięknie dzikie. Nasze.

     Potem przyszły krowy i owce. Zbudowano kilka baraków, wiec nie chodziliśmy juz tam piaszczystą wysadzana wiśniami drogą. Zabierali nas dojarze razem z bańkami na mleko, apotem odwozili z koszami pełnymi grzybów.

- Powiedz Hilda, co to były Szypry, czyje i dlaczego zniszczone? Kto posuł ten najłdniejszy kawałek świata? - spytałam.

- Ty Krysia, zawsze lubiłaś tam chodzić, aż sie czasem dziwiłam, ale żebyś teraz zobaczyła to by ci się dopiero podobał. I kąpać się można bezpiecznie w Wadągu. A złe to było jezioro - mówi z dumą Edek. - A pałac spalił taki jeden Niemiec co się tam ukrywał. Innym nie chciał zostawić - psubrat.

      "...Ona pewnie była piękną hrabianką, on księciem z bajki. Z dala od ludzi i świata pielęgnowali swą miłość i róże. A wieczorami schodzili parkową aleją nad sam brzeg jeziora. Przy ognistej kuli zachodzącego słońca, odbijającej się w jeziorze, przysięgali sobie miłość na wieki..."

     Różne rzeczy wymyślaliśmy o szyprowskich mieszkańcach, ale nigdy nie myśleliśmy o nich jako o "złych Niemcach". Szypry były tak ładne, że po prostu nikt zły nie mógł tam mieszkać.

- A wiedz, że Kather wyjechał do NRD - wyrwał mnie ze wspomnień dumny głos Hildy.

- Co? Stary Kather? Po co? - spytałam zaskoczona.

- Przyjechali tu jedni z jakiegoś niemieckiego gospodarstwa. Z wycieczką, albo co. Oglądali nasze. Najdłużej gadali w oborze z Kathrem. No i wyjechał do nich...

     Zupełnie nie mieściło mi się to w głowie. Pamiętam jak dziś tego wielkiego, mocnego człowieka. Podwórze i obora wypełnione były jego energicznym głosem przez prawie cały dzień. On też siadał wieczorami  na ławce przed pałacem, ale najchętniej chodził do Pawlukowej. Widać ich było przez okno kuchenne. Ona szyła jak zawsze. On siedział przy stole. O czym rozmawiało godzinami tych dwoje? Tego nikt nie wie. Ona gdzieś z Rosji a on stąd. Czasem tylko mały, pijany Jasiu groził tasakiem olbrzymiemu oborowemu, ale potem wszystko wracało do normy. Jasiu po pracy „obrzucał” szwy w kiecce jakiejś Roswity czy Adeli, najczęściej śpiewał przy tym „Czerwone maki”, a jego żona szyła na maszynie ustawionej przy oknie tak sprytnie, że nikt nie mógł wejść ani wyjść niezauważony z pałacu, a Kather przy stole czytał na głos bajki Grimma.

Kiedyś, prawie 10 lat temu, chciał wyjechać do RFNu, ale akurat wtedy jego młodszy syn musiał iść do wojska. A potem, Kiedy Jorgen już swoje odsłużył, jakoś ucichła Kathra sehnsucht za "swoimi". W końcu Jorgen się ożenił i wydawałoby się... Tak, wydawało by się.

- A Jorgen, on też wyjechał? - zapytałam.

- Nie, przecież ożenił się z małą Szymańską. Co ona by tam robiła?

- Widzisz - kontynuował Edek - stara Kathrowa zawsze byłą dziwna, z nikim nie gadała, siedziała w domu, a jak już czasem wychodziła to była coraz grubsza i grubsza. Nigdy po polsku dobrze nie mówiła.

Edek zamilkł. My też milczeliśmy.

- Ona zawsze była Niemka - stwierdził po chwili.

- A ja ci powiem - odezwała się nagle Hilda - to dlatego, że Pawlukowie się do miasta przenieśli. No sam powiedz - spytała z kobiecą logiką - gdzie potem miał wieczorami chodzić?

     Wracaliśmy do nowego domu moich rodziców. Pociągiem do Olsztyna. To smutne - nie czułam z tym nowym domem związku. Małe pokoiki w "nowym budownictwie". Czyściutkie, funkcjonalne i... obce.

- Nasz dom był na pewno w Lęgajnach - mówiłam z przekonaniem do chłopca  - w "tamtych" Lęgajnach, których już ci nie mogę pokazać.

 

                                                                                                    XXXX

 

     Mówisz, że ładnie, że tyle nowego, a pamiętasz od czego zaczynaliśmy? - Ojciec śmiał się kiedy po powrocie z entuzjazmem mówiłam o zmianach w Lęgajnach.

- Zaczynaliśmy od kartofli bo ludzie musieli coś jeść i dosyć mieli pożywnej "muzy".

Była to dość obrzydliwa kalabrajka z wody i urnowskiej mąki. O tak, pamiętam dobrze to paskudztwo. Coś w rodzaju narodowej potrawy biedniejszych Warmiaków.

- Więc trzeba był zbierać ziemniaki - kontynuował Ojciec - mało było ludzi, żadnych pieniędzy. Z gumki zrobiłem pieczątkę i za każdy szyfel zebranych kartofli płaciłem  opieczętowaną karteczką. Ale za taki papier nie można było nic kupić i jakiś czas upłynął zanim zamienili je nam na pieniądze.

     Ojciec umilkł na chwile i wyciągną rękę po kieliszek.

- A pamiętasz Staszka Szofera? To był nasz pierwszy kresowianin. Spadłą nam z nieba razem z traktorem i słomą. A tak się martwiliśmy czym przykryć ziemniaki na zimę. - Ojciec podniósł powoli rękę z kieliszkiem i mrugnął do mnie porozumiewawczo - a gorzelnię pamiętasz?

- Najbardziej to ja pamiętam „ciąg”, z tej twojej kartoflanej epopei - wtrąciła z przekąsem Matka.

- Już ty nie narzekaj - uśmiechnął się ojciec pogodnie - za to miałaś światło elektryczne co je pociągnąłem z tej „mojej” gorzelni.

 

                                                                                                    XXXX

 

     Wiele lat później, w jednej z klinik okulistycznych młody psychiatra z nieprzeniknioną twarzą, pełną tajemnej wiedzy, zapytał mnie - Czy marzyła pani?

Obrzucił mnie przy tym sprytnym spojrzeniem w rodzaju - "córcia, mnie nie nabierzesz, ja TO z ciebie wydostanę".

     "Chcesz sprawdzić, czy grożąca mi ślepota nie zwichnęła mojej psychiki - myślałam - niefortunnie się do tego zabrałeś i za późno, przyjacielu. TEGO już we mnie nie ma. A poza tym chcę zapomnieć o tych koszmarnych dwóch latach gdzie wroga dla ludzi i całego świata czekałam na cud, który nie chciał nastąpić.”

     Peszyły mnie współczujące spojrzenie ludzi rejestrujących każde moje potknięcie, bałam się tramwaji, autobusów, pociągów, bałam się ruchliwych ulic i zmroku. Wszędzie czyhały na mnie pułapki w rodzaju urywającego się nagle chodnika, czy aroganckiego szofera, który mógł mnie przecież - "ślepą idiotkę" - przejechać.

     A ja chciałam być przecież nauczycielką, winna to byłam Matce, która przymuszała się do uczenie niemieckich dzieci i Ojcu, który marzył o polskiej szkole.

"Czy ja marzyłam, przyjacielu"?

- Przez całe moje życie. Już nawet Lenin... pamięta Pan? - nie mogłam oprzeć się pokusie pokpienia sobie z niefortunnego psychoanalityka - marzenia plus elektryfikacja...

- O czym marzyła Pani najbardziej?

- Mój Boże - o bardzo różnych rzeczach.

- Pan prosi o przykłady, więc dobrze. Niech Pan słucha uważnie, myślę, że powinien się Pan po tym co powiem zorientować w etapach mojego rozwoju.

     Najpierw marzyłam o tym, żeby nie być rudą i piegowatą dziewczynką. Wychodziłąm na strych, aby być bliżej Boga i modliłam sie by sprawił, że wyładnieję. Nie, nie chcę mieć tych kretyńskich loczków na głowie. Oglądałam z zazdrością tłumy pięknych, swobodnych dziewcząt. Ja miałam wszystko za długie - i nogi i ręce - i byłam okropnie chuda. Nic jednak nie wskórałam tymi modlitwami. Bóg miał widocznie inne ważniejsze problemy. Wiele lat później radę na moje "kręciołki" znalazł szwajcarski fryzjer.

     Długo też zazdrościłam mojemu Ojcu jego burzliwej młodości, "wycieczek rowerowych" z patefonem i polskimi płytami po warmińskich wsiach. Potem zorganizowali sobie  z kolegami motor, którym rozwozili ulotki i materiały propagandowe agitujące za wyborem polskich posłów do Landstagu. Kiedyś w Barczewie otoczyła ich żandarmeria wraz z bojówkarzami niemieckimi. Uciekali ostrzeliwując się z pistoletów. Mieli swoją metodę - kładli się na moment na bruku i strzelali po kamieniach kocich łbów. Strzały nie były poprzez to śmiertelne, raczej lekko raniły, a przede wszystkim robiły wielki wrażenie na ścigających bo kule odbijające się od bruku silnie dźwięczą, potęguje się ich świst i wydaje się, że strzelających jest więcej. A było ich tylko trzech.

     Kiedy miałam 12 lat chciałam być Zoją Kosmodemiańską, bohaterką Związku Radzieckiego. To była nadzwyczajna dziewczyna. Ostrzygłam się nawet tak jak ona. Albo prowadzić pociąg pod okrutnym ostrzałem, jak inna bohaterka rosyjskiego filmu "Młoda Gwardia". Lub być jak "Prawdziwy człowiek" Polewoja. Oni wtedy byli bohaterami moich marzeń. Ale cóż, wojny nie było i niczym nadzwyczajnym nie mogłam się wykazać. Założyłam więc coś na wzór "Drużyny Timura"  ze sztabem generalnym w gałęziach wielkiego dębu. Przez pierwszych dni staraliśmy się nie dokuczać maluchom, ba, nawet bawiliśmy się z nimi, kiedy jednak zabraliśmy się za sprzątanie brudnego pegeerowskiego podwórka, przegoniono nas na cztery wiatry. Żadnych staruszek potrzebujących pomocy też nie było, bo jedyna Pętelka, która mieszkała w starej drewnianej ruderze w środku wsi, umarła kiedy próbowali ją przenieść do nowego domku.

     Z całego tego okresu przesiąkniętego radziecką literaturą i filmem zostało mi kilka lat uwielbienia dla Bohaterów Związku Radzieckiego i ich cudownego wodza Stalina. Dopiero powrót Ojca z więzienia, gdzie był przez dwa lata skazany za rzekomy sabotaż na szkodę Władzy Ludowej, uleczył mnie z wielbienia kultu jednostki i beztroskiej wiary w sowiecką propagandę.

     W moich późniejszych marzeniach oglądałam się jako nadzwyczajna poetka lub jedyna w swoim rodzaju malarka. Pisałam więc rytmiczne, patriotyczne lub ckliwe i liryczne wiersze zamiast wypracowań szkolnych i byłam szczerze zmartwiona, kiedy oczekiwano po mnie czegoś zupełnie innego. Z tego mojego malowania to może i by coś było, niestety, zorientowałam się jednak dość wcześnie, że moja "oryginalność" widzenia to nie moja własna dusza a po prostu wada... wzroku. Tego nie chciałam, więc dałam sobie spokój.

     W końcu zamarzyła mi się kariera "siłaczki". Mama likwidowała analfabetyzm - ja dokonam reszty. Też nie zdążyłam.

O czym teraz marzę?

- O nowej sukience Panie Doktorze i o brązowym tuszu do rzęs - powiedziałam chcąc szybko zakończyć tą rozmowę. 

"Mam udanego synka i jeszcze trochę widzę. To na razie wystarczy" - dodałam w myślach.

     Wstał i pożegnał się ze mną. Miałam śmieszne wrażenie, że z całej mojej przemowy uwierzył tylko w tę kieckę i tusz.

Machnęłam jednak na to ręką, przecież nie jego chcę przekonać o tym, że jest inaczej.

 

bottom of page